Hero był naszym guru. Przywódcą stada, heroinowym królem. Pokochaliśmy go tak, jak kocha się własnego padre z krwi i kości. Bo był niczym ojciec: od początku prowadził nas za ręce – ślepych, niezdarnych, przestraszonych – przez zupełnie nieznane nam niegdyś światy. Toksyczne światy nirwany. Nasz przewodnik i nauczyciel.

Po prostu: bohater.

– Hero – Młody wydusił z siebie z pewnym trudem, gdzieś pomiędzy kolejnymi odkaszlnięciami haszyszowym dymem – ty jesteś, kurwa, jebany weteran.

Młody znów zaczął się dusić ostrym dymem jointa, a my siedzieliśmy w nadmiernie wysiedzianych fotelach z poprzecieranymi obiciami, wpatrując się w Hero niczym w święty obrazek. W chłopaka wyglądającego jak nieudany eksperyment probówkowej inseminacji, gdzie zamiast męskich i damskich genów doszło do syntezy nasienia dwóch samców: przećpanego rockmana oraz podstarzałego weterana wojennego z Wietnamu. Hero siedział w najciemniejszym kącie meliny, ale nam zdawał się teraz najjaśniejszym punktem naszego halucynogennego melanżu. Tak, zdecydowanie, on zawsze był najważniejszy, zawsze stał w centrum naszej ekosfery charakteryzującej się gęstym klimatem, będącym mieszanką dymu, potu i nieświeżych oddechów. Naszej prywatnej, wręcz intymnej, narkosfery. Nawet wówczas, gdy trzymał się na uboczu, gdy siedział, milcząc zupełnie, to jego owiana legendami osobowość dominowała nad nami niczym Anioł Stróż. Albo niczym wódz metaamfetaminowego plemienia. A raczej cholerny szaman, bo przecież było w nim piekielnie dużo magii. Prawdziwy narkoman alfa.

Hero nic jednak nie odpowiedział na zawołanie Młodego. Przez chwilę wydawało się, że jest na zupełnym haju, że odleciał do swojego świata niezwykłych doświadczeń i doznań, lecz nagle drgnął i sięgnął po szklaną faję. Tak, to był ten czas. Crack-time, jak czasem mawiał.

Cholerny mocarz! Imponował nam. Próbował już w życiu wszystkiego i miał na ten temat wiedzę jak nikt inny. Był chodzącą encyklopedią. Pieprzoną narkopedią! Czasem, przy dłuższej nasiadówie, mieliśmy ochotę go otworzyć i czytać jak książkę – każdą z jego tysiąca stron. Nie robiliśmy tego jednak na siłę, czasami Hero potrafił sam z siebie otwierać się przed nami. Wystarczył tylko dobry humor i odpowiedni towar, który wprawiał go w pogodny nastrój. Przy czym, w tym wszystkim nie chodziło o moc, lecz o “smak”. Towar musiał być po prostu dobry. Bowiem Hero był prawdziwym smakoszem, nie jakimś tam podrzędnym amfetaminożercą, który ćpał to wszystko z uzależnienia. Hero nie był uzależniony. On po prostu się tym delektował. Smakował życia.

Czerwony płomień, którym podgrzewał szklaną bańkę z narkotykiem przechodzącym ze stanu stałego w gazowy, giął się pod naczyniem i pochylał, niczym tancerka flamenco. W wyobraźni naszego guru też chyba odbywały się balety. Odchylił bowiem głowę do tyłu i wypuszczając z ust mętne oddechy zaczął się kołysać delikatnie na boki. Delektował się hajem.

Ten stan trwał kilka dobrych chwil, może nawet kilka godzin, ale dla nas to trwało wieki, a zarazem sekundę. Szczęśliwi nie potrafiliśmy marnować czasu na próby jego mierzenia. To było po prostu jak zapauzowana klatka filmowa, która skupiła się na ulotnej chwili narkotykowego szczytowania, a my wpatrywaliśmy się w tę scenę, jakbyśmy od samego patrzenia mieli osiągnąć nirwanę. Gdy film ruszył na nowo, Hero opuścił głowę, zanurkował spojrzeniem przez atmosferę gęstą od uzależniających woni i na końcu oddał się generowaniu błędnych spojrzeń w bliżej nieokreśloną przestrzeń.

– Odyseeeja… – odezwał się mdłym, pełnym rozkoszy głosem (Boże, jak mu tego zazdrościłem) – to jest Odyseeeja, człowieeeeku…

Wszyscy patrzyliśmy na niego, niczym na Mesjasza – ja, Wera, którą raczej znaliśmy jako Gandzię, ponadto: Lena, Buchacz i, rzecz jasna, Młody. Choć ten ostatni dopiero się uczył i poznawał naszego guru oraz całą naszą bohemę. Dużo jeszcze przed nim…

– Odyseja Szekspira? – zapytał niepewnie Młody.

– Homera – wtrąciła ochrypłym głosem Gandzia – nie jakaś tam kosmiczna… ale starożytna! Ot, co.

Wszyscy wpadliśmy w nieopisany stan zadumy. Trwało to krótką chwilę, ale ewidentnie każdy z nas nad czymś usilnie myślał. A że byliśmy już w stanie “po spożyciu”, to trzeźwe myślenie sprawiało nam sporo realnego wysiłku.

– Napóóój – nasz stan ulotnej zadumy przerwał Hero mówiący w zwolnionym tempie – Napóóój, który znosi bóóól, kłótnie oraz daje zapomnienieee krzyyywd…

– O czym on mówi? – Młody rozejrzał się dookoła, patrząc kolejno na nasze twarze, nie skupiając się na żadnej z nich, po czym zaciągnął się kolejnym buchem.

– O “Odysei” – odpowiedziałem całkiem szybko, jak na mój stan – nie czytałeś Homera?

– Nie no, czytałem, jasne, że czytałem. Ale czy muszę pamiętać każdy wers na pamięć?

– Klasyka – Hero z całą pewnością był w transie, w jakim już dawno go nie widzieliśmy, a przynajmniej tak brzmiał jego błogi głos – “Odyseeeja” to klasyyyka, człowieku.

– Jemu chodzi o to, Młody – dodałem od siebie – że u Homera mowa jest o ekstrakcie z maku, rozumiesz? O napoju, który likwiduje ból… i takie tam.

– Znali to wtedy? – zdziwił się Młody – to było legalne?

– Ba! – odpowiedział Hero, choć przez ułamek sekundy każdy z nas pomyślał, że będzie puszczał pawia. Szybko jednak zrozumieliśmy, że nasz guru wyartykuował jednak coś więcej niż niezdrowe beknięcie i oczekiwaliśmy, że rozwinie swoją niespodziewaną myśl. Dlatego patrzyliśmy na niego przez chwilę, lecz ten znów zanurkował wzrokiem w mętnej od dymu atmosferze i odpływał w odległą podróż do swojego toksycznego świata.

Opowiadanie o narkotykach

Spojrzeliśmy po sobie i widząc stan swoich twarzy – który zależał oczywiście od tego, co kto brał – parsknęliśmy śmiechem. Inaczej się wyglądało po koce, amfie, herze, czy po prostu trawie. Przeszłość narkotykowa potrafi wyrysować się głębokimi bruzdami na twarzach, niczym blizny wojenne i było to po nas widać. Jednocześnie, zależnie od tego, co płynęło w naszych żyłach, inaczej patrzyło się na resztę. Ale wszyscy rechotaliśmy tak samo. Jak dzieci.

– Ta różnorodność – nagle zerwała się Lena (właściwie Magda) – jaka panuje w naszej community – zawsze irytowały mnie jej anglojęzyczne wtrącenia – podnieca mnie! Jesteśmy inni, a zarazem tacy sami!

– Skończmy z tym multi-kulti, Leno – oburzył się Młody, słysząc chyba tylko ostatnie zdanie koleżanki – pika ci mózg wyżera.

– Sam jesteś pika – ewidentnie się wkurzyła – mówię o nas, deklu. Każdy z nas ćpie co innego, a każdy z nas jest równo nagrzany. To podnieca! Rozumiesz, Młody?

– Siadaj – Młody wziął kolejnego bucha, szło mu to coraz lepiej, tym razem się nie zakrztusił, przez co wyglądał na zadowolonego z siebie – siadaj, bo się gibiesz jak pojebana i się zaraz wyjebiesz.

– No co – znowu oburzyła się, Lena, przybierając nieco zaczepną pozę, ale zmieniając ton na nieco bardziej melodyjny – Przecież jest odyseja, no nie? Odyseja… okręty… bujają… na na na… na na na…

– Ciiiii – Hero przebudził się z transu, a my wszyscy popatrzyliśmy w jego kierunku, jakby objawiła się nam jakaś świętość – Pablo… g-dzieee j-est Pa-bl-ooo – wydukał powoli, czym przypominał trochę dzięcioła na haju.

Spojrzeliśmy po sobie, nie wiedząc o co chodzi, widocznie faza Hero wbijała na nowy level.

– Pa-blooo…

– Kurwa, wiem – Młody zerwał się jak oparzony i stojąc na środku pokoju zaczął się nagle obracać w różne strony, patrząc na każdego z nas kolejno. Od samego patrzenia, jak on to robi, kręciło mi się w głowie.

– Weź siadaj, stary…

– Młody – poprawił mnie Młody.

– Nie mogę na ciebie patrzeć, zaraz rzygnę. Siadaj – odwróciłem od niego głowę, wyciągając jednocześnie dłoń w geście “stopu”.

– Pablo Escobar – wykrzyczał Młody – kolumbijski baron narkotykowy! Kurwa, to legenda! Ktoś taki jak Hero z pewnością musiał go znać osobiście!

Buchacz, który jak zwykle siedział cicho, zdawał się nagle rozbudzić. Nic jednak nie powiedział, a z aprobatą pokiwał głową, po czym ponownie zanurzył się w swoim własnym świecie.

Wtedy mnie oświeciło. Kurde, Młody wreszcie powiedział coś sensownego. Hero to żywa legenda, więc na pewno go znają w narko-świecie, a co dopiero w narko-światku w takiej zapyziałej Kolumbii!

– Skończ, Młody – moją intelektualną sielankę przerwała jednak Gandzia – Pablo to Paweł. Brat Hero.

– Co z nim? – Młody się zmartwił – nie żyje?

– Sam, kurwa, nie żyjesz – to ewidentnie podniosło ciśnienie Werze – Hero pewnie chce, żeby po niego zadzwonić. Pablo zawsze przywozi jakiś ciekawy towar.

Młody znów wbił się w swój wysiedziany fotel bez jednej nóżki, przez co omal nie przewrócił się, robiąc fikołka do tyłu. Pomimo uwagi Gandzi zdawał się być zadowolony ze swojego błyskotliwego, choć niezbyt trafnego spostrzeżenia. Ale pewnie po prostu był już dobrze zjarany i THC wżerało się w jego szare komórki, wprawiając go tym samym w coraz większy błogostan.

– Zadzwoni ktoś? – zapytałem, wykasłując słowa w zadymione powietrze wypełniające naszą melinę. To chyba właśnie ten dym zaczął drażnić mnie w gardło – Jebane chemtrailsy – wyszeptałem sam do siebie.

– Co pytasz, dzwoń! – odpowiedziała po chwili Lena.

– Nie znam typa, to jak mam do niego dzwonić – Lenie zdarza się mnie irytować swoją gburowatością, choć surową ocenę swojej osobowości łagodziła niebrzydką buzią (przypominała mi Mię Wallace z “Pulp Fiction”) i całkiem niezłym dekoltem. Szkoda tylko, że była taka przećpana.

– Ja mam rozjebany telefon – wtrąciła się dziwnie rozweselona Wera – ostatnio na hard-bassach ekran mi pękł. Oj, to była dobra impreza – westchnęła.

– Młody? – skierowałem wzrok na tego szczylowatego rekruta, który tak po prawdzie dopiero aplikował do naszej community (tfu, pieprzone makaronizmy), ale tam gdzie się go spodziewałem, zastałem tylko pusty, wysiedziany fotel – Młody?

Młody nachylał się właśnie nad Hero, a ten szeptał mu coś do ucha. Wyglądało to trochę mistycznie, jakby mistrz Zen przekazywał swoją złotą myśl młodemu adeptowi.

– Co jest? – ton Leny, jak zazwyczaj, był pretensjonalny.

– Ja nie wiem – odpowiedział po chwili Młody – ja nawet nie rozumiem, co on mówi. Chyba coś go boli.

– W kuchni jest apteczka, daj mu painkillery.

Młodemu chwilę zajęło, zanim znalazł czerwone pudełko z krzyżem, a w nim odpowiednie opakowanie tabletek. Wrócił chwiejnym krokiem grzechocząc plastikowo-aluminiowym blistrem i szczerząc się przy tym, jakby patrząc na nas widział boską komedię. Nie tę teatralną, lecz jakąś kinową, choć przecież miał przed sobą żywą scenę, a nie kawałek szkła z nadmuchanym kineskopem.

– No, daj mu – ponagliłem – nie widzisz, że cierpi?

Hero rzeczywiście był jakiś zmarnowany. Czyżby ciężar bycia bohaterem, ciężar jego legendy zaczął go przygniatać? A może był czymś mocno zmartwiony? A może on nie cierpiał, lecz się uśmiechał? Może to był wyraz twarzy, który zdradzał skrajną rozkosz? Nie wiem.

Wziął od Młodego grzechoczące opakowanie i zawiesił na nim przez dłuższą chwilę mętny wzrok.

– …a-blo… e-chał? – to, co wydobyło się z jego ust, było chyba pytaniem. Ale to raczej odczytałem z tonu, jakim mówił, niż z samych słów.

– Nie, Pablo nie ma – odpowiedziała mu Gandzia, chyba jako jedyna zrozumiała, o co mu chodzi.

– Mmmm…o-lly…? – uniósł opakowanie z painkillerami, a zarazem opadła mu głowa.

– Jak cię boli to zjedz – rzuciła Lena.

– Jedz, jedz, Hero – dodałem i ja – pomoże ci.

Hero tylko pokiwał głową, chyba twierdząco.

– Weź więcej – zmartwiła się Gandzia, widząc, że niezgrabnymi ruchami wycisnął pół blistra tabletek – szybciej zadziała.

Hero znów machnął głową. A może ta po prostu opadła mu sama, bo na haju nie miał sił utrzymywać jej we względnym pionie?

Łyknął całą garść, nie uronił nawet jednej tabletki. A mnie wtedy coś ruszyło, zmartwiłem się widząc, że z Hero dzieje się coś niedobrego.

– No dajcie mu, kurwa, czymś popić – krzyknąłem – kto to widział tyle tabletek wziąć bez popicia?! W gardle mu stanie.

Ale Hero chyba nie potrzebował popić. Bo to z niego zaczęło się ulewać – ślinopodobne płyny w dużych ilościach, a później po prostu wymiociny. Tym razem zareagowaliśmy nie tylko prawidłowo, ale i błyskawicznie: położyliśmy go na boku, żeby nie krztusił się własnymi rzygowinami, a jednocześnie żeby organizm się oczyszczał z jakichś niezdrowych substancji, które ewidentnie mu zaszkodziły.

– Kurwa – nagle milczenie przerwała Lena – mówiłam mu, żeby umył pomidory przed zjedzeniem. Pewnie były pryskane jakimś gównem i mu teraz zaszkodziło.

– To bigpharma – stwierdziła Wera.

– Co?

– Bigpharma – powtórzyła, biorąc do ręki opakowanie po painkillerach i pokazując je wszystkim zgromadzonym, unosząc je wysoko nad głowę, jakby obwieszczała światu znalezienie jakiegoś boskiego reliktu albo chwaliła się trofeum sportowym – jebana bigpharma nas truje!

Hero wymiotował coraz bardziej, coraz więcej, coraz obficiej, a my nie wiedzieliśmy, co z tym fantem zrobić. Staliśmy więc z boku i tylko patrzyliśmy, licząc, że zaraz zawór z wymiocinami zostanie zakręcony, a Hero powróci do żywych.

Nie wrócił. Nie wiem, ile to trwało, jak się tak w niego wpatrywaliśmy, ale wierzę, że długo. Wystarczająco długo, by zabić Hero. On, kurwa, zdechł na naszych oczach! Jak pies! Cocaine-spaniel.

Nagle otworzyły się drzwi wejściowe do narko-meliny, a w nich stanął chłopak dość podobny do Hero. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że skurwiel się z nami zabawia i wyszedł ze swojego ciała, by zaskoczyć nas tym niespodziewanym wejściem. Ale jednak dość szybko domyśliłem się, że to był tylko jego brat, niejaki Pablo.

– A teraz wchodzi Molly – krzyczał od drzwi – cała na różowo!

Wydawał się być w tym wszystkim szczęśliwy, choć mina mu szybko zrzedła, gdy wyczuł nasze minorowe nastroje i zobaczył zarzygane ciało Hero.

– Co tu się kurwa, dzieje? – warknął przestraszony.

– Bigpharma zabiła naszego kochanego Hero – powiedziała po chwili Lena, łamiącym się głosem, zupełnie niepodobnym do niej i jej oschłej osobowości – zabili nam Hero!

Wszyscy zaczęliśmy płakać. Tak jak kilka minut temu każdy z nas wyglądał inaczej śmiejąc się, zależnie od tego, co brał, tak teraz każdy z nas zupełnie inaczej płakał, łkał, szlochał. Ale żal u każdego był ten sam. Nieopisany.

Hero umarł. Zabiły go międzynarodowe korporacje, cholerne koncerny farmaceutyczne. Bigpharma.

Skurwysyny.

Postawimy ci pomnik, chłopie, pomyślałem sobie. Taki, na jaki zasługujesz. Byłeś wielkim bohaterem, Hero.

Stypa trwała do rana. Nie pamiętam tylko, czy do następnego rana, czy do jakiegoś rana kilka dni później. W końcu przecież musieliśmy uczcić śmierć naszego heroinowego bohatera w należyty sposób.

A gdy otrzeźwieliśmy, przyszedł czas, by pomyśleć, co zrobić z jego ciałem.