Nie oczekuję od teatru, że wystawiając klasyczną sztukę, tu: szekspirowską, odbębni on swoje według ułożonego schematu i odhaczy kolejną wykonaną pozycję w swoim repertuarze. Oczekuję, że zrobi to inaczej niż dotychczas, ale zarazem inteligentnie i z pomysłem. I w wersji „Burzy”, którą zaprezentował Krzysztof Garbaczewski bez wątpienia było… inaczej.
Teatr Polski we Wrocławiu zaskoczył mnie już praktycznie od samego wejścia, obnażając swą nisko zawieszoną scenografię, reprezentującą ciemną, niezwykle dynamiczną burzową chmurę. Dosłownie „obnażając” scenografię. Bo, nie wiedzieć czemu, ze wspomnianej chmury zwisał i nieustannie dawał o sobie znać, poruszając się swymi charakterystycznymi ruchami posuwisto-zwrotnymi, ogromny czarny penis. Zapewne stanowił on pewnego rodzaju symbol. Zastanawiające było jednak to: symbol czego? Czyżby całej wystawianej tu i teraz sztuki? W końcu nagość stanowiła nie tylko „jakiś tam” punkt w tej sztuce, lecz wręcz punkt znaczący. Symboliki i jej znaczenia pewien być jednak nie mogę, ale już własnych odczuć w stosunku do niej – jak najbardziej. A te, niestety, są mieszane. Bo o ile mroczna, pełna grozy, żyjąca rozbłyskami burzy scenografia zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie, to cały ten niesamowity klimat ulegał powolnemu zepsuciu, wraz z każdą kolejną mijającą sekundą, która udowadniała mi, że reżyser nie miał pomysłu. Albo zupełnie go zniweczył. Bo całkiem inne, na swój sposób przecież ciekawe podejście do sztuki, jakim Garbaczewski wykazał się w tej sztuce w kilku kwestiach (np. kreacja bohaterów), szybko zostało zdeprecjonowane przez bezpodstawną, jakby na siłę wprowadzoną goliznę i perwersyjność aktorów, lecz przede wszystkim przez poszatkowaną i na oślep sklejoną fabułę. Być może był to zamyślony zabieg, w którym to scenariusz jest niczym po uderzeniu pioruna – roztrzaskany na strzępy. Jednakże rolą reżysera teatralnego jest to, aby widz sztukę i jej przesłanie zrozumiał. Aby sztuka była zdatna do strawienia. Tymczasem ta taka nie była. A na dodatek, na siłę wciśnięty na scenę latający dron i niskich lotów słownictwo, a wreszcie i do niczego nie pasująca cygańska kapela… to wszystko to tylko kolejne gwoździe do trumny, które nie pozwoliły się „Burzy” wzbić na odpowiednią wysokość.
Dlatego podsumować tę sztukę mogę bardzo krótko, wręcz burzliwie.
Trzasło i zgasło. A teraz można już o tym zapomnieć.