Nie bez powodu tytuł książki Adama Robertsa kojarzy się ze słynną „Opowieścią wigilijną”. W końcu to pewnego rodzaju groteskowa, humorystyczna parafraza znanej książki Dickensa. Nieco inna, bo zzombilizowana… Lecz mimo wszystko wciąż wigilijna…
Książka zaczyna się zwyczajnie, ot, z martwych powstaje dawny biznesowy kompan chciwego Scrooga, zresztą powstaje głównie z myślą pożarcia mózgu londyńskiego skąpca. I podąża ku domowi nieświadomego bogacza. Ten z kolei staje się świadkiem coraz to dziwniejszych wydarzeń. Najpierw z zombiackiej opresji ratuje go jakże enigmatyczne „schowanie złota do szuflady”, co wcześniej proroczo zapowiedział mu dziwny nieznajomy spotkany na moście, a później odwiedzają go kolejne duchy – świątecznej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Każdy z nich ma coś Scroogowi pokazać, a w ten sposób dać mu coś do zrozumienia.
Tak oto rozpoczyna się wędrówka Scrooga przez niezmierzoną przestrzeń i niepoznany czas, przez ulice Londynu, a nawet cały świat, od Europy po Australię. Od przeszłości, przez chwile obecne, aż po odległą i przerażającą (w tych wizjach) przyszłość.
Jak na parodię przystało, czytelnik spodziewa się po książce Adama Robertsa nawałnicy dobrego humoru. Mnóstwa gagów, wpadek i żartów. Nie, tego tu nie znajdzie. Nie będzie tu wybuchowych salw śmiechu, ale mogę zapewnić, że książkę będzie się czytało gładko, bez oporów, z pewną dozą satysfakcjonującej przyjemności. Głównie za sprawą luźnego stylu Autora, jego niewydumanego stylu – prostego i zrozumiałego jak sama fabuła „Opowieści zombilijnej”, która zabierze nas w świat opanowany przez żywe trupy. Trochę z przymrużeniem oka, bez zbędnej grozy. Ale i tak miejcie się na baczności, bo nigdy nie znacie dnia ani godziny… kiedy oni nadejdą.