Jeśli w jednym tylko zdaniu miałbym opisać mój stosunek do filmu pt. „Baby Driver”, z jakim to podchodziłem do seansu kinowego, na który zresztą zdecydowałem się dość spontanicznie, to z pewnością brzmiałoby to: „nie jestem przekonany”. Może nie, że tak stuprocentowo, ale na 70% spodziewałem się zwyczajnej straty czasu. Nudy. Trywialności. Papki.
A mimo to, wszedłem do kina, które po tradycyjnie przydługim seansie reklam uraczyło mnie wakacyjną propozycją komedio-dramatu nakręconego w konwencji teledysku. Brzmi słabo, no nie?
Film jednak dopiero się rozkręcał, mimo że już na początku było słychać pisk opon. Tytułowy Baby palił gumy, odrabiając tym samym jako kierowca swój niemały dług, jaki winien był pewnemu mafiosowi. Robił to, rzecz jasna, oferując mu swoje umiejętności mistrza kierownicy. A były to umiejętności najwyższej klasy, wszak chłopak nadzwyczaj sprawnie i skutecznie radził sobie z gubieniem policyjnego ogona, który ciągnął się za nim i jego pasażerami, po kolejnych napadach na bank, konwój czy inną żyłę gotówki. Pisk opon to jednak jedno, a muzyczna mania Babyego to drugie. Główny bohater żył bowiem muzyką. Ona wciąż brzmiała w jego uszach, a poprzez to i w uszach każdego kinomaniaka obecnego na sali. Nic więc dziwnego, że kolorytu i tempa filmowi nadawały kolejne utwory, które rozbrzmiewały jeden po drugim, jakby stanowiąc pewną logiczną, dobrze skomponowaną ciągłość.
Jednak jak na film wakacyjny przystało, tak i tutaj nie mogło zabraknąć wątku miłosnego. Nie mogło zabraknąć spraw sercowych, które wplotły się w cały ten muzyczno-samochodowo-gangsterski misz-masz. Rzecz jasna miłość ta prędzej czy później musiała się z różnych powodów skomplikować, bo jakże to tak stworzyć sielankowy scenariusz. Zawisło nad nią nawet śmiertelne niebezpieczeństwo. Lecz…
…lecz nie muszę zdradzać więcej treści fabuły, by podsumować, że „Baby Driver” w kategorii „wakacyjne kino” okazał się dobrym wyborem. To film o ambicjach lekkiego, rozrywkowego kina zrealizowanego z przymrużeniem oka i trzeba przyznać, że doskonale się w swojej roli sprawdził. Zaskakując nawet swym zakończeniem. Dlatego chętnie powtórzę tezę ze wstępu: „nie byłem przekonany”. Ale się przekonałem… i teraz do filmu przekonuję was.