„Biała gorączka” Jacka Hugo-Badera już od pierwszych wersów napawa czytelnika nadzieją. Nadzieją, że będzie to fascynująca opowieść o sensacyjnych przygodach, w której autor-bohater będzie musiał wykazać się sprytem, wiedzą, umiejętnościami i potwornym szczęściem, by wrócić do domu żywym.
„Modliłem się tylko, żeby [gazik – T.M.] nie nawalił mi w nocy w tajdze i żebym nie spotkał bandytów. Na pierwsze z tych nieszczęść byłem przygotowany, na drugie – nie. Byłem chyba jedynym wariatem, który przez ten straszny ocean lądu podróżował bez broni, do tego samotnie.”
„Na wschodzie Syberii nie widziałem jednego drogowskazu, żeby nie był podziurawiony jak durszlak. Małe i duże kalibry, ogień pojedynczy, serie […] A co kilkadziesiąt kilometrów wrak spalonego samochodu.”
Jednak później robi się beznadziejnie. Nie, nie mam na myśli beznadziejności stylu pisania Autora, ale o beznadziejności mieszkańców Rosji, którzy w tym piekle mieszkać muszą. I chcą.
Patologia. To jedyne słowo, które przychodzi mi na myśl po przeczytaniu „Białej gorączki”. Wszechogarniająca patologia. Mięty (po naszemu mendy) biorący łapówki zawsze, wszędzie i za wszystko. Jak nie mają za co dać mandatu (tzn. pobrać łapówkę) to i tak coś znajdą. Narkomani, którzy uzależnieni są już od lat nastoletnich, dziewczynka, która już w wieku „nastu” lat obracała towarem, ustawiając sobie przy tym cały pobliski komisariat, bezdomni, którzy wolą ulicę od „normalności”. A przecież w Rosji Hugo-Badera to wszystko to właśnie normalność. Choć przerażająca normalność, jednak mimo wszystko taka „zwykła i codzienna”.
Rosję z „Białej gorączki” trawi rak. Lecz nie jest to rak, który trawił ZSRR w „Imperium” Kapuścińskiego, dobierający się do głowy Imperium, to choroba, która przeżera je od środka, od najbardziej podstawowych kiszek, od najprostszych komórek społecznych – od ludzi na ostatnim ogniwie łańcucha pokarmowego. Są tu liczni zaHIVieni, wraz ze swoją Miss AIDS, a których „przyrost naturalny” (wedle nieoficjalnych źródeł) przyprawia o mdłości. Są tu alkoholicy, którzy piją tylko spirytus techniczny, a po szklance wódki tracą kompletnie rozum, w efekcie mordując znajomych, rodzinę, przypadkowo napotkanych, bądź też samych siebie. Rosję trawi „Biała gorączka”.
Jacek Hugo-Bader umiłował sobie patologię. Kiedy w Moskwie poznaje Emmę – bezdomną, tzn. bomżychę, brodiagę – sam przyodziewa strój ubogich i wędruje z kobietą od jednego do drugiego dworcowego śmietnika, szukając u boku tej specyficznej niewiasty skarbów porzuconych przez podróżnych. Tu znajdą kawałek chleba, ogórka kiszonego i kiełbasy, tam znajdą buty, jeszcze gdzie indziej butelki na skup, albo stare ubrania. Zresztą ubranie nie jest takie ważne, raz w miesiącu Emma je wyrzuca i ubiera nowe (znalezione) – niekoniecznie czyste, ale z pewnością czystsze. Ważna jest wolność i kilka kropel podejrzanej wódki kupionej u Czarnej Olgi.
Jacek Hugo-Bader ma nosa do patologii. Kiedy ląduje w mołdawskim Kiszyniowie trafia do ludzi, którzy z biedy sprzedają swoje organy, by mieć za co żyć. Za co przeżyć. Bo jak inaczej radzić sobie z pensją rzędu ok. 400 zł miesięcznie? Poznaje kobiety, które zasilają burdele całej Europy, by zarobić choć trochę grosza na rodzinę. Choć niekoniecznie lądują tam świadomie, niekoniecznie na takich warunkach jak im to pierwotnie przedstawiano.
„A najgorzej jest w Albanii. Ich mężczyźni to straszni ludzie. Przypalają papierosami, tną nożami dla przyjemności. Albańskie mafie specjalizują się w handlu żywym towarem.”
Najgorsze jest to, że nic tutaj nie jest jasne i oczywiste. Za darmową naukę trzeba płacić (łapówki), za darmową opiekę zdrowotną trzeba płacić (łapówki), gliniarzowi należy dać mandat (łapówkę), a do wszystkiego dołoży się ksiądz, który solidnie policzy sobie za udzielenie ślubu. Choć z drugiej strony wszyscy z góry znają nieoficjalny cennik.
Jacek Hugo-Bader wie jak wdepnąć w patologię. Kiedy rusza ku syberyjskim wioskom zamieszkałym przez autochtoniczne ludy, jedzie nie tylko spotkać szamanów, wyprosić u nich obrzędy nad autem, czy nad własnym zdrowiem, ale i jedzie tam po to, by napić się wódki. Spirytusu technicznego. I wszelkich innych wynalazków. Miejscowi dostają od alkoholu „Białej gorączki”, która pcha ich ku skrajnym emocjom i zachowaniom, nierzadko kończącym się czyjąś śmiercią. Ta choroba, ta śmierć gonią za Autorem, nie odpuszczając mu nigdzie. Nawet nad niesamowitym Bajkałem.
„Zginęło sto siedemdziesiąt sześć osób, a szalejący przez dwa dni sztorm spowodował, że ciała ofiar poprzymarzały do skał na wysokości kilku metrów nad lustrem wody.”
Można pisać wiele o „Białej gorączce” Jacka Hugo-Badera. Można przytaczać wiele cytatów, wiele akapitów. Ale jeden chyba najbardziej oddaje klimat tej książki. To opowieść o łagrze i panujących w nim kastach, w których, jak się może zdawać, istnieje odwrócona drabina społeczna. Drabina, w której więcej kast jest poniżej startowego szczebla, niż powyżej.
„Najwyższa kasta to […] wory.”
„Kasta środkowa to mużyki […] każdy nowy […] automatycznie trafia do tej grupy. Z czasem może awansować do worów, ale dużo łatwiej spaść do kasty cziurków […], z której już nigdy się nie wygrzebie. Jeszcze niżej, na samym dnie, są pidory. Nikt nie uważa ich za ludzi.”
I taka jest właśnie Rosja w oczach Jacka Hugo-Badera. Patologiczna, o odwróconej drabinie społecznej, w której można „awansować w dół”. W której wszelkie marzenia są rozbijane o łapówkarską, narkotykową, AIDSowską, alkoholową, mafijną rzeczywistość. Rosja to Imperium zła. Lecz nie zła rozumianego przez pryzmat Zimnej Wojny, zła totalitarnego, zła międzynarodowego, a zła dotykającego pojedynczych obywateli. ZSRR upadło już dawno. Teraz czas na jej mieszkańców.