Trudno powiedzieć, abym od nowego wydania “Kosmicznego meczu” oczekiwał jakichś fajerwerków. Na film do kina wybrałem się z tzw. “braku laku” – nic ciekawszego akurat nie grali, a to “dzieło” miało być taką małą sentymentalną podróżą do dzieciństwa. Do czasów pierwszego “Kosmicznego meczu” z 1996 roku, z Michaelem Jordanem w roli głównej. Czy rzeczywiście tak było?
Kurde, nie pamiętam już pierwszego filmu, więc ciężko mi się do niego odnieść. Ale bez wątpienia ponowne obejrzenie kreskówkowych postaci ze “Zwariowanych melodii”, które to towarzyszyły mi w dzieciństwie, pewien sentyment rozbudziło. I jakoś tak nawet przyjemnie się na to patrzyło… choć nie ma co ukrywać, że “Kosmiczny mecz” to ani kino wybitne, ani ambitne już u samych podstaw – w samych swoich założeniach. Ot, wakacyjna rozrywka bez głębokiej fabuły, zaskakujących wątków, czy wciągającej historii. Po prostu zabijacz czasu na letni wieczór. Choć przyznam się i do tego, że czasem nawet się zaśmiałem z zaserwowanych na ekranie żartów. Czasem uśmiechnąłem się, jako marketingowiec, na widok sprytnie ulokowanych w niektórych scenach produktów (sponsorów). I tak jakoś czas na seansie zleciał…
Czy to był dobry film? Raczej średni. Bardzo średni. Ale: serio, czy ktokolwiek oczekiwał od niego czegoś więcej?
Przeczytaj też:
W wakacje, mimo wszystko, lepiej chyba jednak podróżować… nawet jeśli mają to być podróże na ekranie. A choćby „W 80 skarbów dookoła świata z Danem Cruickshankiem”.