„Nienawistna ósemka” to niezbyt zaskakujący tytuł ósmego już filmu słynnego reżysera Quentina Tarantino. Dotychczas udawało mu się kilkukrotnie udowadniać, że z dość dużą łatwością i swobodą potrafi on poruszyć szerokie rzesze publiczności na całym świecie. Poruszał również i mnie – czy to nieszablonowością „Pulp fiction”, czy to bezwzględnością „Wściekłych psów”, czy też hipnotyzując mocnymi, trzymającymi w napięciu scenami wyrwanymi z „Bękartów wojny”. Tym razem, przy cichym wsparciu jakiegoś wewnętrznego przeczucia, nie spodziewałem się tego, by ósme kinematograficzne dziecko tegoż popularnego Amerykanina miało mną w jakiś szczególny sposób wstrząsnąć. Dlatego po seansie nie czułem (aż takiego) zawodu…
Wraz z bohaterami „Nienawistnej ósemki” Tarantino rzuca nas w środek mroźnej zimy, która skuła lodem północnoamerykański stan Wyoming. A ma to miejsce w niedługi czas po zakończeniu wojny secesyjnej. Większość fabuły toczy się jednak nie na ośnieżonym podwórzu, lecz w niewielkiej drewnianej sadybie, omiatanej bezlitosnym wiatrem, a która to staje się areną krwawej jatki między ośmiorgiem ludzi, połączonych ze sobą splotem różnych wydarzeń i nie do końca jasnych koneksji. Od początku widać, że „coś jest nie tak”, czy wręcz „coś wisi w powietrzu” i rozwiązanie tej ciężkiej atmosfery będzie bolesne dla wielu z bohaterów opowieści. Jednak nie od początku wiadomo kto jest kim, a kto się pod kogo podszywa. Jak się zdaje – oto typowa historia, w której powoli będą odkrywane kolejne karty, by niejednokrotnie zaskoczyć widza i wbić go w fotel silną dawką wrażeń. Wraz z upływem czasu niektóre zagadki znajdują swoje odpowiedzi i cała układanka staje się coraz bardziej czytelna, choć wraz z tymi odpowiedziami padają kolejne strzały… i umierają ludzie.
Niestety, tym razem Tarantino nie zaskakuje. 3 godziny filmu zdecydowanie przegadanego (ze szczególnym naciskiem na „prze”) to nawet nie nieudany eksperyment. To po prostu wypalony Quentin, który zachłysnął się westernową koncepcją czarnoskórego rewolwerowca rodem z „Django” i postanowił ponownie ruszyć w podobnym kierunku, nie patrząc na to, że w sferze tej nie ma już nic nowego do zaoferowania. Przynajmniej nie tym razem. Nawet nie to, że brakuje tu czegoś zaskakującego, bądź nawet czegoś głębszego. Tu po prostu brakuje nieco bardziej wyszukanego i oryginalnego pomysłu. „Nienawistna ósemka” staje się tym samym jedynie kolejnym filmem w dorobku tego Amerykańskiego reżysera, wręcz kolejną tytułową liczbą na jego koncie. Obrazem, który idealnie wpisuje się w jego specyficzny styl, a na swój sposób i… w schemat. Ku mojemu zawodowi Tarantino nie po raz pierwszy postanawia nie odkrywać kina na nowo, ponownie kreując się na artystycznego mściciela na siłę walczącego o mniej lub bardziej określoną sprawiedliwość społeczną. Porusza się on wytyczoną wcześniej przez siebie, dobrze sobie znaną drogą, idąc tym samym na łatwiznę, zamiast poszukiwać nieznanych szlaków, które wstrząsną światem kina i wniosą do niego nową jakość… Ale może nie taką misję artystyczną obrał sobie Quentin Tarantino?
Kasia
3 października, 2018 — 7:27 am
Widziałam i również nie byłam zachwycona, choć samego Tarantino uważam za wybitnego reżysera. „Django” podobał mi się szalenie, choć westerny to nie moja bajka. Ale gra aktorska, zwłaszcza Leonardo, wbijała w fotel. Ten film niestety w moim odczuciu nie był tak udany, nie wybroniły go nawet świetne, jak zawsze u Tarantino, dialogi. A może właśnie one go pogrążyły?
Ps. Powinieneś napisać „przynajmniej nie tym razem”, a nie „bynajmniej nie tym razem”, ponieważ „bynajmniej” sugeruje, że jednak Tarantino miał coś do zaoferowania, co jest sprzeczne z kontekstem zdania 😉
Tomasz Merwiński
3 października, 2018 — 9:26 pm
Dzięki za czujność! 😉