Żyjąc w świecie, w którym Hollywood wyznacza kierunki i trendy w dziedzinie kinematografii, można wpaść w pułapkę. Można wszak uwierzyć, że filmy, które wychodzą poza schemat spektakularnych historii, czyli tych pełnych widowiskowych eksplozji, szybkich pościgów, elektryzujących intryg, przerażających tajemnic… należą do gatunku obrazów nudnych i nieciekawych. Jednak „Teoria wszystkiego” udowadnia, że może być zupełnie inaczej. Bo gdybym na filmie w reżyserii Jamesa Masha miał się nudzić, to po seansie nie zastanawiałbym się, dlaczego te dwie godziny tak szybko i niepostrzeżenie minęły.
Oczywiście musimy sobie na wstępie powiedzieć, że jest to obraz biograficzny i powinniśmy do niego podejść nieco inaczej niż do typowego obrazu akcji. Tym bardziej, że jest to historia życia nie amerykańskiego komandosa, snajpera, słynnego gangstera, czy znanego muzyka, lecz brytyjskiego naukowca. Prześwietnej sławy kosmologa Stephena Hawkinga, który do zaoferowania ludzkości ma coś naprawdę imponującego, ale zarazem mało spektakularnego – swój wielki umysł.
Na szczęście „Teoria wszystkiego” do treści wiedzy i wybitnych teorii autorstwa Hawkinga nawiązuje i je wspomina, lecz nie skupia się na nich, nie stawia ich w centrum filmowego wszechświata. Wszak to nie kosmologiczny wykład, lecz najzwyklejszy na świecie film fabularny. Dlatego mamy tu krótkie streszczenie długiego życia naukowca, które to obfituje nie tylko w wybitne osiągnięcia naukowe, lecz i w trudy, troski, ale i radości dnia powszedniego. Pokazana jest tu niełatwa codzienność Stephena, jego postępującej choroby, która postawiła przed astrofizykiem nowe, wydawać by się mogło prozaiczne dość wyzwania, a zarazem stała się kontrastem dla wybitnych osiągnięć naukowych. Pokazana jest także Jane, żona Hawkinga, która właściwie w pojedynkę musi stawić czoła trudowi, jakim jest bycie matką, gospodynią domową… i opiekunką ciężko chorego człowieka. To piękna i głęboka opowieść na temat złożoności ludzkiego życia. Jednak piękno tego filmu nie jest typowo po hollywoodzku spektakularne na ekranie, owe piękno ukryte jest pomiędzy wierszami całej opowieści.
„Teoria wszystkiego” to na pozór zwyczajny film o niezwyczajnym człowieku – wielkim naukowcu. Lecz to również niezwyczajny film o zwykłym człowieku, któremu przyszło zmierzyć się z trudami niezwykle ciężkiej choroby. Jest to wyśmienity obraz o nadziei i o tym, że nie umiera ona tak łatwo. O możliwościach ludzkiego umysłu. O ograniczeniach ludzkiego ciała. A wreszcie to także niełatwa, lecz zarazem nadzwyczaj udana próba aktorska, przed jaką stanął Eddie Redmayne. W perfekcyjny, niezwykle wiarygodny sposób wcielił się on w postać głównego bohatera, bez wątpienia w ten sposób znacznie uatrakcyjniając całą produkcję.