Jeśli szukasz „dzikich plemion” to ta książka z pewnością Ci w tym nie pomoże. Nie pomoże, choć sam Cejrowski szukał, odnalazł, dużo z nimi przeżył, a teraz na zapisanych przez siebie kartach opowiada o przygodach, jakie miały miejsce w dziewiczych lasach Ameryki Południowej i ulokowanych tam indiańskich wioskach. Odnalazł, lecz nie powie Ci gdzie. Nie, wcale nie z zawiści, a z rozsądku. Bo świat Indian, jeśli ma być prawdziwym i rzetelnym światem „dzikich”, najlepiej niech będzie dla nas namacalny jedynie pod postacią ksiąg z rzadka zapisanych przez takich ludzi jak Pan Wojciech. Bo wśród tłumów, gapiów, turystów, natłoku cywilizacji zatraci on swój pierwotny sens i jakość. A to ta dziewicza kultura tubylców kusi wszak najbardziej. I niech tak pozostanie jak najdłużej.
„Rio Anaconda” to nie tylko żywe wspomnienia z odbytych przez autora podróży po kontynencie południowoamerykańskim, ale i fragment z dotychczas niezapisanego „dziennika pokładowego” Indian. To swoistego typu kronika opiewająca kulturę, wiarę i sposób myślenia mieszkających w dżungli ludzi. Ich codzienność. Przeżycia zwykłych osób, choć niewątpliwie uwikłanych w nieco inne pragnienia i potrzeby niż te, które targają białym człowiekiem. Wyznania szarych członków plemienia, wodza, a przede wszystkim szamanów, którzy mimo całego swego pierwotnego dystansu, obdarzyli autora dużą dawką zaufania.
Cejrowski poprzez swą historyjkę, niby prozaiczną i rozrywkową, bawi, ale i uczy o tam, jaki świat Indian był kilka dni, miesięcy, a może i lat temu. I jaki być może jest nadal. Jaki na pewno powinien być w przyszłości! Lecz wszystko wskazuje na to, że taki nie będzie… bo zniszczy go cywilizacja i humanitaryzm, niewiele rozumiejący z życia, marzeń i dążeń rodowitych Indian. Życia wciąż toczonego w rytmie, jaki odgrywa im natura i przeszłość plemienna. Bo dla „dzikich plemion” przeszłość i przyszłość to wciąż ta sama nierozerwalna ciągłość – poza ludźmi nie zmienia się nic – ani kultura, język obyczaje, ani też wiara. Dla nich dżungla, choć zmienna i targana skrajnymi żywiołami, pozostaje taka sama. A, tak na marginesie, według Indian i dżungla ma swoją duszę…
Nie trzeba być szczególnie bystrym by dostrzec, że dusza ta jest w straszliwym potrzasku – wszak zamknięta jest w ramach ciała, które składa się z dziewiczych lasów Ameryki Południowej. Lasów, które swe dziewictwo tracą na rzecz karczowanych pod uprawę terenów, na rzecz fabryk i tartaków. I zatracenia się w nadchodzącej cywilizacji, której imieniem, czy też synonimem jest nieuchronna urbanizacja i postępująca industrializacja. I to jedna z wielu prawd, jaka wypływa z głębi książki, a która nie dotyczy bezpośrednio Indian, co nas samych. Ludzi białych. Zawzięcie niszczących świat dzikości, świat innych ludzi. Takich samych jak My.
Czy te spostrzeżenia wnoszą jakąkolwiek wartość do naszego życia? Każda nowość w życiu człowieka jest bezcenna. „Rio Anaconda” wnosi ich wiele – te cenniejsze i te, które można pominąć bez głębszego zastanowienia. Jedno jest pewne – książka prezentuje się niewątpliwie ciekawie, momentami arcyciekawie, a już na pewno jest wciągająca i na koniec wzbudzająca zawód, że „to tylko 400 stron…”. Mogłoby być tego więcej, i więcej, i więcej… Choć to nie arcydzieło, to jednak zasługuje na solidne 8/10.