Wycinka nie należy do najlżejszych prac, za jakie chwycić się może człowiek. Ale żeby jej teatralna wersja miała być równie siermiężna i ciężka? „Wycinka Holzfällen” w reżyserii Krystiana Lupy taka właśnie była. 5-cio godzinną próbą, w połowie której przeciętny widz miał prawo, a nawet musiał poczuć się zmęczony, udręczony, jakby przy rzeczywistej wycince pracował. Momentami przez to zmęczenie był wręcz wściekły.
Tak właśnie można podsumować pierwszą część sztuki, która to porusza problem chylącej się ku upadkowi bohemy. Podupadającej, lecz nie na duchu, ze względu na śmierć Joany, po której to stypa staje się przyczynkiem do artystycznego spotkania znamienitych mistrzów. Kondycja tej elity podupada z zupełnie innych powodów. Problem tkwi głęboko w nich samych – dawniej literackich, muzycznych, czy malarskich rewolucjonistach, dziś jedynie rzemieślnikach sztuki, którzy zastygli na ciepłych państwowych posadkach z ministerialną pensją, skutecznie zabijającą ich legendarną kreatywność. Owszem, jest Joana, czy raczej wspomnienia o niej, jest także jej duch, lecz to tylko pretekst do tego, aby o całej żałobie wspomnieć, wpierw wprowadzając publikę w ponurą, wręcz samobójczą atmosferę. Wszak do połowy spektaklu widz ma serdecznie (albo i nawet nieserdecznie) dość. Zmęczony, podirytowany, kręcący: zarówno się w krześle, jak i swym nosem, zaczyna niecierpliwie wyczekiwać upragnionego końca sztuki.
Wtem przychodzi druga część „Wycinki Holzfällen”. Pojawia się w niej genialny Jan Frycz, w roli aktora Teatru Narodowego, swą charakterystyczną osobowością rozluźniając całą atmosferę. Owszem, scena ta prezentuje się niczym słynny obraz przedstawiający chrześcijańską ostatnią wieczerzę, z jej głównym aktorem w centrum, jednak ta tutaj rozwiewa ponurość i wprowadza odrobinę dobrego humoru. Choć przecież całość być może ma symbolizować upadek sztuki i dać widzowi do myślenia, wręcz głębszego zastanowienia się nad kondycją współczesnych elit artystycznych. Tych, które zwykły mówić i myśleć jedynie o sobie, tych, których czubki nosów nie sięgają nazbyt daleko.
To wszystko reżyser serwuje widzom w formie męczącej, lecz jednak dość łatwej do strawienia. Choć bez wątpienia ważne jest, aby ta nie należała do nazbyt uproszczonych. Wszak widz z teatru musi wynieść coś więcej, niż jedynie przedarty bilet na pamiątkę i odciski na skórze od wielogodzinnego siedzenia. Widz musi wynieść z teatru komplet doświadczeń, emocji i przemyśleń. Nie mówię, że od razu muszą się tu pojawić jakieś nadzwyczaj głębokie morały, jak ze wzorcowej dziecięcej bajki, czy filozoficzne rozprawki, ale ważne aby to były przede wszystkim swoje własne przemyślenia. Swoje odniesienia i interpretacje.
Sposób podania półproduktów do wykreowania tych przemyśleń może nie należał do najbardziej przyjaznych dla widza (ze względu na niemiłosiernie rozciągnięty w czasie spektakl, a poprzez to zwielokrotnione zmęczenie odbiorcy), lecz ostateczne efekty mogą być na swój sposób interesujące. Trzeba tylko pochylić głowę w zadumie i nieco nad treścią „Wycinki Holzfällen” się zastanowić. Bo ta sztuka daje do myślenia…