Delikatny, narastający szelest, niczym szum liści.
Ktoś się w ciemności porusza, po kołdrzanym puchu sunie, niemal bez szumu tchnienia. Bez słów.
Zbliża się.
Dotykiem lekkim, jak nieśmiały uśmiech, obdarował jej szyję palcami swymi. I podbródek. I usta ustami.
W ciemności dało się niemal słyszeć, jak w pocałunku dwa kręgosłupy naprężyły się i wyprostowały. Słyszeć się dało niemal, jak klęcząc, objęli się, zamykając swe ciała w obwodzie swych rąk zgiętych w ramionach. A dłonie błądziły na oślep, wzdłuż kręgów pomiędzy włosami gęstymi, błądziły po wypukłościach i wklęsłościach – to jędrnych, to usztywnionych, to rozległych, to skromnych, to suchych, to wilgotnych.
Jęki, westchnienia zdało się słyszeć, gdy Jego usta osunęły się z warg soczystych i spragnionych na szyję i pierś. Czubek języka rwał się z przesiąkniętą rozkoszą, jędrną i falującą skórą, zataczając niespokojne kręgi wokół stwardniałej wypukłości. Ach, jakżeż ona wzdychała…
Nie ma poziomek równie drobnych i równie przepełnionych smakiem rozkoszy, jak jej sutki przyodziane w pocałunki pełne ekstazy.
Delikatnie opadła na pierzasty puch, wypełniając rozkoszną atmosferę szumem liści. Niema i nieobecna w tej rzeczywistości. Zatopiła się w powierzchnię kołdry, z nogą w łuk wygiętą ku górze, gdzie u krańca on obdarzał jej stopę pocałunkami niezmiennie pragnącymi więcej. A po więcej sięgał gondolą, jak origami złożoną z warg, płynąc wzdłuż łydek wiotkich z rozkoszy, dobijając powoli do przystani, poprzez zatokę coraz bardziej napiętych ud, oczekujących cumowania. Najpierw czubkiem języka wybadał grunt brzegu – wilgotny i śliski – później postawił krok dalej, zagłębiając się w tajemnicę jej smaku.
A ona ze smakiem westchnęła, czując, jak zmysły plączą się ze sobą, zapominając, który jest który i każdy reagujący na wszelkie bodźce. Na jego ciepły oddech, na przeciągłe pocałunki, na taniec wilgotnego języka, na dotyk dłoni wędrujących po jej podbrzuszu.
Na słowa, które zdawały się płynąć bez otwierania ust, lecz znaczące więcej niż słowa wypowiedziane.
Dłonie rozpłynęły się i odeszły z podbrzusza, ustępując miejsca ustom, które tędy obrały drogę powrotną, przez pierś jędrną, naprężoną, przez szyję odsłoniętą i kuszącą, do ust delikatnie rozwartych i oczekujących. Zwarli się w pocałunku tak namiętnym, że otaczająca ich ciemność, choć jednolita i nieprzerwana, zdała się wirować i kołysać. Zdała się w nagłych przypływach i odpływach sięgać odległych krain – może Edenu – by zaraz powrócić i znów zachwiać się i zakołysać. Rzeczywistość przestała istnieć. Żyli w wymiarze doznań, gdzie westchnienia są czasem, dotyk bezmiarem, a pieszczota przestrzenią oplatającą ich ciała.
Szum liści narastał, jakby zbierało się na burzę, a one targane rozchwianiem i bujaniem rzeczywistości same wobec się traciły orientację i nie wiedziały, gdzie opaść. Bo gdzie opadły, tam znów były rozdmuchane, tyle że w innym kierunku. I choć burza nie nadeszła, żaden piorun nie przerwał dźwięków fizyczności, a błyskawica nie skalała ciemności, napięcie w ich ciałach sięgnęło ekstatycznego szczytu. Ich ciała, zwykle tak dalece od siebie różne, teraz każdą różnicą, każdym szczegółem się w siebie wpasowały, idealnie wkomponowały, jakby od zawsze miały stanowić jedność i zostały niegdyś rozerwane jakąś niezwykłą, nieludzką siłą.
Wszystkie liście, każdy co do jednego, wzbiły się nagle w powietrze, w przestrzeń ciemną i pełną doznań, by, wirując nieprzytomnie, znów opaść i znieruchomieć. Zamilknąć. By pozwolić Dwojgu wsłuchiwać się w swoje nierówne, niespokojne oddechy, które łączyły się w jedną spójną całość, jak gdyby od zawsze stanowiły jedność, tylko zostały kiedyś rozerwane jakąś nieludzką siłą.