„W 'Imperium’ jest […] doza magii”. Tymi słowami Adama Hohschilda dobrze jest zacząć recenzję książki największego polskiego reportażysty. I na tych słowach wypadałoby poprzestać. Bo mówią one o „Imperium” zupełnie wszystko. I nie ma tu nic do dodania.

Ośmielę się jednak nieco wyjaśnić, umysł rozjaśnić, szerzej omówić ową magiczność książki Kapuścińskiego. Bo jest ona warta każdego dobrego słowa, które na jej temat kiedykolwiek napisano i powiedziano.

Pierwszym czarem „Imperium” jest obiekt zainteresowania Autora – samo ZSRR, państwo, które przez pół wieku trzęsło całym światem, a połowę tego świata trzymało w garści. Państwo, które w każdym zakątku globu miało swoje wojska i swoich szpiegów. Państwo, które realnie nie spełniało swoich podstawowych komunistycznych postulatów. Państwo, które już dawno nie istnieje.

Drugim czarem jest pisanie Kapuścińskiego. Jego styl. Wprowadzając czytelnika w świat „Imperium”, pozwala mu się przenieść do miejsc, które opisuje, nie tylko oczami wyobraźni, ale i całym metafizycznym ciałem. Jest coś niepojętego w opisach Autora, coś co sprawia, że człowiek wierzy w syberyjski chłód napływający ze stronic książki, a później ów chłód go ogarnia, jakby napływał z uchylonego nieopodal okna. I w rzeczywistości nastaje ten moment, w którym czytelnik w trakcie lektury zakłada cieplejszą bluzę – choćby na dworze panowało upalne lato.

„[…] w powietrzu wisi jasna, świecąca mgła. Kiedy człowiek idzie, w tej mgle robi się korytarz. Korytarz ma kształt sylwetki przechodzącej osoby”.

Gęsty, lepki chłód – chłód, który zabił setki tysięcy sybiraków jest przemycany na kartach książki i aplikowany czytelnikowi pod postacią słów. Magicznych słów.

Gdy z kolei człowiek ląduje z Kapuścińskim w upalnym Erewaniu, zalanym powodzią gorących słów Autora, ową bluzę ściąga i siedząc w samej tylko bieliźnie zalewa się potami. Zalewa się potem i za suche gardło chwyta go pragnienie – tak tu duszno i upalnie od magicznych wersów „Imperium”. Tylko czego się napić, skoro rzeka wyschła, a pobliskie morze znika sprzed nosa przez głupotę socjalistycznych zarządców?

Imperium oczami Kapuścińskiego jest niebezpieczne. Groźne. Lecz już nie grozą, która zbudowana jest na kanwie zsyłek na Syberię, do łagrów, do kopalni. Tu jest niebezpiecznie, gdyż wrogiem nie jest amerykański kapitalista. Wrogiem może być każdy – Uzbek, Tadżyk, Łotysz, Abchaz, Ukrainiec, Gruzin… Wrogiem może być sam czytelnik, któremu serce bije coraz mocniej wraz z nieustannie narastającym napięciem. Tu każdy jest podejrzany, a podejrzanego można zamknąć w klatce. Choćby na dwa lata, ot – prewencyjnie.

„No więc lotnisko, kontrola paszportowa. […] Żołnierz patrzy na fotografię, a potem na mnie, na fotografię, a zaraz na mnie. Coś mu się nie zgadza. Zdejmijcie okulary!, rozkazuje. Na fotografię i na mnie, na fotografię i na mnie. Ale widzę po jego twarzy, że teraz, bez okularów, nie zgadza mu się jeszcze bardziej”.

Wszystko to – rozległe krainy – od suchej pustyni po syberyjskie pustkowia, wszystko to – strach i groza przenikające obywateli ZSRR na każdym kroku – wszystko to ma służyć jednemu tylko celowi. Pokazać czytelnikowi czym jest (było) Imperium. By czytelnik poczuł je na własnej skórze! Czując chłód i gorąco, czując strach i ulgę, czując ukłucie przenikliwego wzroku radzieckiego żołnierza…

Hohschild pomylił się. W „Imperium” Ryszarda Kapuścińskiego nie ma dozy magii. Ta książka jest magią samą w sobie! Namacalną i odczuwalną. Najwspanialszą magią literatury reportażowej. Nie potrafię tego inaczej nazwać.