blog z pasją pisany: podróże, marketing, historia

“183 metry strachu” (reż. Jaume Collet-Serra)

“Szczęki” straszące przed laty krwiożerczymi rekinami osiągnęły wówczas niebywały sukces. Dlaczego więc nie spróbować sięgnąć po ten motyw ponownie? W końcu minęło tyle lat od tamtych “dzieł”, że widzowie mogą uznać to jako pewien powiew świeżości. Jako coś nowego.

Ja jednak widzę przynajmniej kilka “ale”. Bo mamy dziś (mam taką nadzieję) bardziej świadomego przyrodniczo widza, który zdaje sobie sprawę, że ataki rekinów na ludzi to promil w morzu wszystkich ataków zwierząt na ludzi. Już nie mówiąc o porównaniu z liczbą morderstw na świecie. Ponadto, nie jest w moim odczuciu ważne to, że od premiery “Szczęk” minęło już wiele lat. Skoro mieliśmy w przeszłości do czynienia z kilkoma częściami tej serii, to po co wyjaławiać temat dalej, nie siląc się nawet na odrobinę oryginalności? Po co tworzyć kalkę, zamiast chociażby spróbować wywrócić temat do góry nogami? Poszukać oryginalności i niecodzienności? Tych “ale” w mojej głowie rodzi się znacznie, znacznie więcej.

Wróćmy jednak do fabuły, gdyż mimo wszystko nie jest to wierna kopia obrazu Spielberga i jego późniejszych następców. Mamy oto bowiem Nancy, która podążając śladami swojej zmarłej matki przybywa na piękną meksykańską plażę, by oddać się radości pływania na desce. Nie wie jeszcze, że wpłynie w rejon, na którym żeruje ogromny rekin. Nie wie więc, że już wkrótce stanie z nim twarzą w twarz, uwięziona na skale, jakieś 183 metry od stałego lądu. Swoją drogą, co za idiotyczne tłumaczenie oryginalnego tytułu “The Shallows”. Ale mniejsza o to. Ważniejsze, że nic więcej poza tym nie zostało tu zaplanowane – próba wydostania się z pułapki, jaką jest niewielka skała, którą pewnie wkrótce przykryje przypływ i walka na śmierć i życie z niebezpiecznym zwierzem. Nic więcej filmowcy dla nas nie przygotowali.

No dobrze, skoro skupili się na wąskim materiale to może jednak potrafili z tego dużo wycisnąć? Nie będę ukrywał, że malownicza plaża jest nadzwyczaj przyjemna dla oka, chyba nawet dla najbardziej wybrednego widza, więc film może kusić letnią estetyką. Sprawia, że można poczuć się lekko, wręcz wakacyjnie, więc nadchodzące wydarzenia będą brutalnym kontrastem dla egzotycznego otoczenia. Otoczenia, które de facto nie znajduje się w Meksyku, lecz w Australii (sic!), bowiem tam kręcono ujęcia do “183 metrów strachu”. Ale nie zmienia to faktu, że jest to chyba jedyny plus filmu – piękna plaża. Uroczy kawałek naszej planety.

Tymczasem bohaterowie, czy raczej główna bohaterka, wydaje mi się mdła i bez wyrazu. A przecież to ona powinna stanowić o sile obrazu, w którym jest głównym punktem. W końcu pełni rolę pierwszoplanową, podczas gdy drugoplanowym bohaterem nawet nie jest inny człowiek, lecz monstrualny rekin. Poza Nancy ludzie stanowią role epizodyczne. Można więc było poświęcić więcej energii na wykreowanie tej postaci, wyciśnięcie z niej więcej soków. Więcej mięsa! A tymczasem scenariusz… delikatnie powiedziawszy “jest taki se”. Po prostu, zwyczajnie. Momentami był dla mnie niezrozumiały, jak się tak mocniej nad nim zastanowić. Wystarczy bowiem wspomnieć antagonistę – rekina – który to uwziął się na tę jedną konkretną dziewczynę mając dookoła tyle innego i łatwiej dostępnego pożywienia. Tego nie rozumiem, a przecież twórcy silą się, aby ukazać niewyobrażalną wręcz zawziętość zwierzęcia w swoich działaniach. Ryzykującego, tak po prawdzie, własnym życiem, aby zabić dziewczynę, która ani nie wydaje się być specjalnym kąskiem dla takiego drapieżnika, szczególnie w wodach pełnych innych stworzeń, ani sama Nancy nic zwierzęciu nie zrobiła, co by miało powodować u zwierzęcia chęć brutalnej zemsty.

No cóż, “183 metry strachu” to kino nieambitne w każdym aspekcie. Do tego nieco szkodliwe, sprzyjające tworzeniu złego wizerunku rekinów. Choć w tym zakresie liczę oczywiście na wspomnianą już większą świadomość przyrodniczą widzów… A zarazem mam wątpliwości, czy tego typu film jest skierowany do świadomego widza. No chyba że ambitny oglądacz ma po prostu akurat ochotę obejrzeć coś niezobowiązującego, na swój sposób lekkiego, z pewnością niezbyt angażującego, a ulokowanego w środowisku pełnym wody i słońca. Z odrobiną “przygody”. Choćby tej śmiertelnie niebezpiecznej. Ale ten film to nadal nienajlepszy wybór.


Przeczytaj też:

Jeśli chcesz zobaczyć prawdziwy Meksyk, nie ten kinowy, to rzuć okiem na moje teksty z podróży po Meksyku.

« »