blog z pasją pisany: podróże, marketing, historia

Czarnobyl nie zabija. Czarnobyl umiera

Śmierć czuć tutaj na każdym kroku, choć nie jest to słodki zapach krwi czy stęchła woń rozkładających się ciał. Jest za to jej chłód, bezszelestnie przemykający przez korytarze opustoszałych budowli. Nie ma tu stosów gnijących trupów czy grobów nieznanych ludzi. Tu są po prostu szkielety. Poszarzałe, zmurszałe szkielety budynków: bloków mieszkalnych, sklepów, kawiarni, hoteli, szkół, szpitali, basenów, przedszkoli i niezliczonej liczby wielu innych znaków bytności człowieka. A wszystko to, co spoczywa na tej ziemi, to grobowce, wspólnie stanowiące obszerne cmentarzysko, zagrzebywane przez kolejne pokolenia przerażonych ludzi. Strefa Wykluczenia wokół Czarnobylskiej AES to po prostu nekropolia – nie dla istot żywych, nie dla socrealistycznej koncepcji urbanistycznej, nie dla świetlistej idei energii jądrowej, lecz dla samej siebie.

A pośród tego wszystkiego stoję ja. Nie boję się promieniowania, ani mitów, które od dziesięcioleci straszą tym miejscem. Wręcz przeciwnie, przybyłem tu, by zdmuchnąć warstwę tego kurzu, który naniosły liczne legendy, aby odkryć to co się kryje pod tym wszystkim. By odkryć choć odrobinę prawdy.

prypec-02

Prypeć, agonia

Po ulicach niegdyś pięćdziesięciotysięcznej Prypeci, najważniejszego miasta „zony”, można wędrować dziś zupełnie samotnie, w zupełnej ciszy, nie napotykając żywej duszy. Dzika przyroda, upominająca się o swoje prawa, wdziera się w każde dostępne dla niej miejsce, zabrane jej niegdyś przez człowieka. Coraz trudniej jest ujrzeć, choćby oczami wyobraźni, jak wyglądało to przed 30 laty. Że w jednym z piętnastu lokalnych przedszkoli wychowawczynie uciszały gromadkę głośno bawiących się dzieci, że z kina Prometeusz wychodziły grupki ludzi żywo dyskutujących i oceniających zakończony właśnie seans, że po parku spacerowały pary zakochanych w sobie młodych ludzi, a wreszcie, że przy automatach na wodę zbierały się kolejki tych, którzy za garść kopiejek chcieli się ochłodzić w tym potwornym skwarze lejącym się z błękitnego nieba. Tego wszystkiego nie ma. Nawet w wyobraźni. Ta przecież kieruje się na zupełnie inne tory, gdy człowiek ogląda szeregi zapadających się w sobie budynków, z uchylonymi spróchniałymi drzwiami, z oknami zalepionymi kurzem i pajęczynami, z ziejącymi pustką pionami windowymi oraz z klatkami schodowymi, które zastawione są różnej maści utensyliami, z poprzewracanymi łóżeczkami dziecięcymi i bezładnie rozrzuconymi zabawkami, z dokumentacją medyczną walającą się po zarośniętej mchem podłodze, z potłuczonymi fiolkami pełnymi medykamentów, z klasami szkolnymi pośpiesznie opuszczonymi przez uczniów oraz pozostawionym tam na pastwę losu sprzętem do nauki chemii bądź przysposobienia obronnego, z pordzewiałym diabelskim młynem, który zupełnie skostniał i już nawet nie chce chociażby ponuro zaskrzypieć, czy wreszcie ze zmumifikowanymi zwłokami psa, który być może bezskutecznie oczekiwał w domu na swojego właściciela, a który to niespodziewanie zniknął w trakcie ewakuacji 27 kwietnia 1986 roku.

Tu nie ma ani krzty życia. Już od 30 lat.

Nie licząc kolejnych grupek turystów, których z rzadka widuję gdzieś w oddali, czy to stojących na dachu wysokiego budynku, czy to karmiących dwustukilogramowe sumy pływające w miejscowej rzece, bądź mijam w ciszy oczekujące na nich busy na kijowskich rejestracjach. Z nowoczesnego atompolis Prypeć zamieniła się w nowoczesną ruinę, która z roku na rok przyciąga coraz to większe rzesze ludzi żądnych wrażeń, a którzy są tutaj z rozmaitych powodów. Dla jednych to sanktuarium urbexu, dla drugich namacalna rzeczywistość z gry S.T.A.L.K.E.R., dla jeszcze innych po prostu coś nowego, coś innego, niż greckie ruiny Akropolu. Jednak wraz z upływającym czasem jest tu coraz mniej do oglądania. To nie zabytki, o które dba grupa historyków i archeologów, to „tylko” postapokaliptyczne miasto, które musi umrzeć w specyficzny dla siebie sposób.

I umiera.

prypec-03

Arka, nadzieja

Niełatwo jest wejść na dach szesnastopiętrowego budynku, w którym szyb windy zieje chłodną pustką, a klatka schodowa zamieniła się w składowisko rozmaitych gratów utrudniających swobodne przejście. Szczególnie po całym dniu eksploracji wyludnionej Prypeci. Gdy człowiek stawia ostatni krok, tym razem nie na betonowym schodku, lecz na zardzewiałym szczeblu chybocącej się metalowej drabiny, kropla potu spływa mu z czoła wprost do oczodołu. Owszem, piecze. Ale warto było.

Widok, jaki rozpościera z tak wysokiej budowli w środku Prypeci, zapiera dech w piersi – to najbardziej zielone miasto na świecie, którego socrealistyczna architektura ledwie wychyla się spomiędzy drzew i krzewów. Również tych, które wyrastają na balkonach i dachach. Nieco dalej, w świetle zachodzącego słońca lśni nurt rzeki, wiodący poskręcanym jak wstęga korytem, a po drugiej stronie tego krajobrazu widać piaszczystą równinę z wetkniętymi weń znakami ostrzegającymi o radioaktywności. Ponoć przed laty została tu poprowadzona kanalizacja pod nowo powstające osiedle dla rozwijającego się miasta, lecz inwestycja nigdy już nie została dokończona. Kilka kilometrów za tym osobliwym polem można dostrzec długie ramiona pordzewiałych portowych żurawi, a jeszcze dalej, gdzieś na linii horyzontu, za zielonym grzbietem lasu, majaczą rusztowania systemu radarowego Duga. Najdoskonalej jednak widać źródło nieszczęść „zony”, tj. Czarnobylską Elektrownię Jądrową, (ukr. Чорнобильська атомна електростанція) ze swą jakże charakterystyczną, łatwo rozpoznawalną sylwetką, która kryje w swoich trzewiach cztery reaktory. Trzy zdezaktywowane i jeden uszkodzony.

Ponoć ten pejzaż niedługo się zmieni. Stojąca obok potężna biała kopuła mieniąca się w słońcu, zwana zresztą Arką, ma przykryć budynek elektrowni i pochłonąć go w swoim wnętrzu. To mozolnie realizowany plan mający na celu zabezpieczenie świata przed zapadającym się sarkofagiem, który to dotychczas skutecznie chronił przed wydobywaniem się promieniowania na zewnątrz sławnego reaktora nr 4. Ponoć ostateczne rozwiązanie tej kwestii nastąpi lada dzień. „Ponoć”. Bo nieustannie wyznaczane są nowe terminy dla tej potężnej operacji.

Przedłużając tym samym katusze „zony”.

duga-01

Duga, oślepienie

Kilka kilometrów na południe od elektrowni znajduje się inny monumentalny grobowiec, który przez wiele lat, jeszcze za swojego życia, rozbudzał wyobraźnię tysięcy ludzi spoza Żelaznej Kurtyny. Mowa o dziupli słynnego „rosyjskiego dzięcioła”. Niewielu dziś pamięta, że dawniej tak właśnie mówiono o charakterystycznym sygnale radiowym, który zakłócał transmisje z różnych europejskich nadajników. Oczywiście nie takie było rzeczywiste zadanie tej potężnej struktury składającej się z kilkudziesięciu masztów i kilkuset anten szerokopasmowych o konstrukcji zbliżonej do dipoli Nadienienki, tj. radaru Duga (ros. Дуга). Nie zmienia to jednak faktu, że dziś, co najwyżej można posłuchać jedynie jak żelazny szkielet skrzypi i trzeszczy przy kolejnych podmuchach wiatru. Lub pod naciskiem stopy, która pokonuje kolejne szczeble, kolejnych poziomów w drodze na szczyt…

Ta tajemnicza budowla, o masie bagatela 14 tysięcy ton, wyrastająca wysoko ponad korony drzew pobliskiego lasu, przed laty była pilnie strzeżonym przez specjalnie wyszkolone jednostki specnazu obiektem. Nadano mu nawet złowrogi przydomek: Oko Moskwy, choć de facto był to jeden z wielu elementów znacznie bardziej rozbudowanej instalacji. Instalacji składającej się z innych podobnych temu radarów, a stanowiących wspólnie system obrony antybalistycznej Związku Radzieckiego. Paradoksalnie, to promieniowanie i zamknięcie 30-kilometrowej strefy wokół pobliskiej elektrowni uratowało ten monumentalny obiekt przed losem podobnym do tego, jaki spotkał bliźniacze elementy całego systemu: przed rozbiórką i trafieniem na złom. Dziś ratuje go bowiem strach przed tym, że wstrząsy wywołane wysadzeniem i zawaleniem się radaru mogłyby zagrozić sarkofagowi w pobliskiej elektrowni. A tego wszyscy się tutaj obawiają.

To taki czarnobylski paradoks. Coś, co rosyjskiego dzięcioła zabiło, dziś nie pozwala przygotować dla niego godnego pochówku.

Aby uzmysłowić sobie jak duża i skomplikowana była konstrukcja tego radaru pozahoryzontalnego, warto wiedzieć, że do jego obsługi potrzebowano 1000 par rąk. To właśnie dlatego u jego podnóży wybudowano samowystarczalne miasteczko, Czarnobyl-2. Posiadało ono stosunkowo bogatą infrastrukturę, miało wszystko, czego mieszkańcy potrzebowali do funkcjonowania na odpowiednim poziomie, byleby tylko pojawiało się jak najmniej pokus do opuszczania miejsca, które na mapach sztabowych oznaczone zostało jako obóz pionierski. Dziś po czasach świetności pozostało niewiele. Plac zabaw zarósł zupełnie i drewniane domki dla dzieci wyglądają jak dzikie ule, szkoła i jej niegdyś bogate wyposażenie znika w oczach, przeżarte przez zgniliznę i robactwo, a ściany niektórych budynków są tak wątłe, że rozpadają się na ceglane kawałki. Jedynie makieta okolicy, znajdująca się w budynku lokalnej straży pożarnej, stara się odzwierciedlać rzeczywistość sprzed 30 lat. Choć i tutaj zminiaturyzowana kopia radaru zdaje się powoli chylić ku upadkowi. Podobnie jak niegdyś potężny Związek Radziecki, który na przełomie lat `80 i `90 stał już na glinianych nogach, by wreszcie runąć na ziemię w tumulcie „pierestrojki”.

Duga robi to jednak w ciszy. Rosyjski dzięcioł przecież milczy. Oko Moskwy oślepło.

Na zawsze.

prypec-01

Breżniew, nostalgia

Mało kto zdaje sobie sprawę, że „zona” nie jest zupełnie wyludniona, a na jej terenie funkcjonuje chociażby hotel, którego pomieszczenia gościły m.in. mnie. Są tu także sklepy, które swym wyglądem przywodzą na myśl te znane nam z czasów PRL-u, choć bez wątpienia mogą pochwalić się lepszym zaopatrzeniem. Wszak można tu uzupełnić swoje zapasy prowiantu o kiełbasę, ostrą lokalną musztardę, suszoną rybę, z której to wyłupanego oczodołu co chwila wylatuje mucha, tanie ukraińskie koniaki, wódkę, piwo czy nawet najzwyklejszego w świecie loda na ochłodę w upalne dni. Upały, które w trakcie wizytowania „zony” wyciskały z mojego czoła siódme poty. Dlatego polubiłem te sklepy. Chętnie sięgałem w nich po garść kopiejek, by zakupić przyjemnie schłodzoną butelkę wody, czy śmietankowego loda w wafelku. Należy jednak pamiętać, że smakiem loda nie uraczymy naszych podniebień na wolnym powietrzu, zawadiacko kpiąc sobie ze słońca, srogo zerkającego na nas z nieba swym piekielnym okiem. Wszak jeść można tylko i wyłącznie wewnątrz budynków. Taki „prikaz” z obawy przed promieniowaniem. Podobnie jak „prikaz”, że wszędzie należy chodzić w odzieniu zakrywającym niemal całe ciało, odsłaniając jedynie dłonie i głowę, mimo iż słupek rtęci piętrzy się ku 33 stopniom Celsjusza. Najwyraźniej temperatura nie ma tutaj znaczenia. Po prostu, 30 lat po katastrofie władze Ukrainy nadal są zapobiegawcze, właśnie poprzez tego typu restrykcje.

Restrykcje te jednak nie dotyczą wszystkich. A być może są po prostu ignorowane przez tych, którzy mieszkają samotnie na wsiach będących w większej części opuszczonymi. Warto bowiem zaznaczyć, iż można odnaleźć tutaj jeszcze pojedynczych mieszkańców, którzy po dziś dzień zajmują się hodowlą warzyw czy zbieraniem grzybów i owoców, wkładając tym samym między bajki mity o panującym tu promieniowaniu. Jedną z takich mieszkanek jest ponad-siedemdziesięcioletnia pani Olga, u której odwiedziny mają szczególne znaczenie dla Krystiana – członka ekipy Napromieniowani.pl, uczestnicącego w tej wyprawie do czarnobylskiej strefy wykluczenia. Wszak, przed kilku miesięcy, zupełnie bezinteresownie pomógł on tej starszej kobiecie o czole mocno pooranym przez zmarszczki, być może nawet tym samym ratując jej życie. Jeden czyn, jakim było wezwanie pogotowia i oczekiwanie na karetkę, która miała pomóc kobiecie z udarem, zrodziło między nimi pewnego rodzaju więź opierającą się o dwie jakże silne emocje: współczucie i wdzięczność.

– Rośnijcie duzi, zdrowi i abyście zawsze byli młodzi – powtarzała wielokrotnie staruszka, melodyjnie recytując po ukraińsku, jednocześnie świdrując nas błyszczącymi w słońcu oczami.

prypec-05Pani Olga, nosząca nazwisko jednego z byłych prezydentów Ukrainy, lecz z nim niespokrewniona, żyje nader skromnie. Żeby nie powiedzieć: ubogo, czy wręcz skrajnie ubogo. Stare, zszargane, choć utrzymane w czystości odzienie świadczy o ciężkich dla tej kobiety czasach. Chude, żylaste i pełne bruzd dłonie są namacalnym dowodem na niełatwy żywot w „zonie”, wymagającym od staruszki ciężkiej pracy. Pracy, od której zresztą na nasze powitanie zrobiła sobie chwilę przerwy. Otwarta i dobroduszna kobieta zaprosiła nas do swojego domostwa, które zdawało się wyglądać podobnie jak 70, a może i nawet 100 lat temu. Tu czas się zatrzymał jeszcze wcześniej niż w Prypeci. Dlaczego i ona się tutaj zatrzymała, dlaczego tutaj została? Przecież na Ukrainie nie brakuje wolnej przestrzeni.

To nie tak, że ona się z jakichś powodów „zatrzymała”, czy też została siłą „zatrzymana”. Ona tutaj wracała. Wielokrotnie. Za każdym razem, gdy władze próbowały na siłę zabrać ją i podobnych jej ludzi z miejsca, w którym się wychowała, przez lata żyła i pracowała, ona zaciskała zęby i na własne ryzyko wracała, nielegalnie przekraczając granicę zony. Jak widać, ostatecznie to nie ona odpuściła, lecz władze, które postanowiły na to machnąć ręką. Pewnie, gdyby żył Leonid Breżniew, wszystko dziś wyglądałoby tutaj zupełnie inaczej. Pani Olga dobrze wspomina Breżniewa, ma nawet jego portret w domu. To był ktoś… nie to co dzisiejsi politycy – „skorumpowani złodzieje”.

– A wy, nie boicie się radiacji? – pyta nagle z dziwnie radosnym uśmiechem na twarzy. Nie po raz pierwszy niespodziewanie zmienia temat rozmowy. Tak oto w jej ustach plączą się rozmaite opowieści, to o dawnym przywódcy Związku Radzieckiego, to o pobliskiej elektrowni, w której niegdyś pracowała, to o pożarze pobliskiego lasu, który rok temu strawił linie energetyczne dostarczające prąd do jej domostwa, to o ewakuacji z terenów „zony”, to o swoich starych sąsiadach, którzy mieszkają gdzieś w pobliskich wioskach, a których to z roku na rok ubywa. Jej wypowiedzi, choć zdają się klarownie opisywać wycinki konkretnych wspomnień, tworzą jednak chaotyczną i nie zawsze dobrze zrozumiałą całość. Jak się może zdawać, upływ czasu zamącił wspomnienia kryjące się pod białą chustą okrywającą głowę pani Olgi i sprawił, że nic tutaj nie ma swojego początku, nic nie ma swojego końca, a wszystko stanowi pewną jedną całość. Niezbyt spójną i sensowną, ale jednak całość.

Tych opowieści pewnie można by było słuchać w nieskończoność, jednak powoli zachodzące za horyzontem słońce jest dla nas sygnałem, że wkrótce na terenie „zony” nastanie godzina policyjna. Zanim mała wskazówka wskaże dziesiątą wieczorem, powinniśmy znaleźć się w hotelu. Dlatego też musimy opuścić skromne progi domu niezwykle gościnnej pani Olgi, która jeszcze na pożegnanie postanawia dla nas zaintonować ukraińską pieśń. Nie rozumiałem słów, które powoli wypływały z jej ust, lecz w okolicznościach czarnobylskiej przyrody brzmiały one nader nostalgicznie.

prypec-04

Promieniowanie, epilog

Promieniowanie to bezszelestny zabójca. Dopóki nie ujrzymy pierwszych objawów choroby popromiennej, a nasze ciało wkrótce nie zacznie tracić skóry, odsłaniając pulsujące z bólu, pokrwawione wnętrzności, możemy nawet nie wiedzieć, że umieramy. Chyba że mamy przy sobie miernik. Wówczas jego charakterystyczne dźwięki alarmowe mogą nas zawczasu ostrzec, że w powietrzu wisi coś niedobrego. Coś jonizującego.

Dozymetr jednak milczy. Stoję w centrum Prypeci, niedoszłym radzieckim atompolis, tuż przed żałośnie wyglądającym wejściem do Centrum Kultury „Energetyk” (ДК „Энергетик”), a na niewielkim ekranie jaskrawo-pomarańczowego urządzenia nie dzieje się nic emocjonującego. Na swój sposób czuję zawód, gdyż tutaj nie ma promieniowania takiego, jakiego by oczekiwała moja rozbudzona wyobraźnia. 1,5 µSv/h to na swój sposób kpina z ludzi, których stąd masowo wywożono. Bez zapowiedzi i bez przygotowania, jak podczas wojny.

Owszem, są punkty na mapie „zony”, gdzie wskazania miernika przyprawiają mnie o szybsze bicie serca, a nawet skok adrenaliny. Chwytak, który zrzucał radioaktywny gruz do wnętrza sarkofagu, czapka strażaka biorącego udział w gaszeniu pożaru w elektrowni czy poradziecki czołg ISU-152, który brał udział w akcji burzeniu budynków, to tylko niektóre z nich. Cóż z tego, że osadzone na nich cząstki promieniotwórcze sprawiały, iż dozymetr wskazywał wręcz surrealistyczne liczby. 25 000 razy większe promieniowanie niż w Polsce? Nawet tak intensywne, jakby się mogło zdawać, promieniowanie sprawiło, że ostateczny wynik pochłoniętej dawki przy 4-dniowym pobycie w czarnobylskiej strefie wykluczenia wyniósł 163 µSv. To zdecydowanie za mało, żeby straszyć dzieci w bajkach. A jednak to właśnie to od wielu lat odstrasza dorosłych ludzi i rozbudza ich przerażoną wyobraźnię na temat katastrofy w Czarnobylu. I na temat szeroko pojętej energetyki jądrowej.

Owszem, tu zginęli ludzie. Garstka bohaterów, którzy walczyli z pożarem i tzw. „likwidatorzy”, którzy zrzucali z dachu radioaktywne odpady do wnętrza reaktora. A 50 tysięcy mieszkańców Prypeci? Zostali wywiezieni. Zostali naznaczeni straszliwym piętnem, które skazało ich na bycie wyklętymi, wytykanymi palcami, wykluczonymi z życia społecznego i zawodowego, gdziekolwiek by się znaleźli. Zbudowano wokół nich straszliwy mit, którego ziarna kiełkują po dziś dzień. A tymczasem prawda jest nieco inna…

To miasto nie umarło od promieniowania. Ono umarło ze strachu przed nim.

——-

Zdjęcia wykonała: Agnieszka Merwińska.

Czarnobylska wyprawa wspólnie z:

napromieniowani_pl


Przeczytaj też:

Zobacz też tekst i film o Zakładach Jupiter na terenie Prypeci.

« »