Na południowo-zachodnim wybrzeżu Sri Lanki, pomiędzy jeziorem Maduganga a Morzem Lakkadiwskim, leży niewielka, na swój sposób typowa dla tego kraju miejscowość. Niczym specjalnie się nie różniąca od innych nadmorskich miasteczek Cejlonu. Mająca jednak tę zaletę, że ulokowana jest przy szerokiej, piaszczystej plaży, z ciągnącym się wzdłuż niej pasem zieleni zdominowanym przez pandany i palmy kokosowe. I to zapewne kryjący się w tym wybrzeżu urok zdecydował o jego wyborze na miejsce postawienia pierwszego poza Kolombo 5-cio gwiazdkowego hotelu Triton (dziś znanego jako Heritage Ahungalla), którego projektantem był ceniony również poza Sri Lanką architekt Geoffrey Bawa.
Nie jednak hotele będziemy tu oglądać.
Ahungalla – tropikalny raj?
Położenie Ahungalli na szerokości geograficznej: zaledwie 6 stopni i 18 minut, czyli całkiem blisko równika, wydaje się świadczyć o tym, że owe miejsce to istny raj. W przeliczeniu na kilometry jest to odległość taka, jak z jednego krańca Polski na drugi. Wydaje się więc, że to rzut beretem do równoleżnika 0°, choć w tym przypadku może powinienem bardziej powiedzieć: rzut turbanem. Takie położenie geograficzne ma oczywiście znaczny wpływ na panujący tu klimat. Średnia roczna wartość temperatury wynosi 24°C, z niewielkimi odchyleniami w najzimniejszym styczniu – średnio 22°C, a także najcieplejszym marcu – średnio 26°C. Jest więc ciepło, ale i wilgotno, co czuć oczywiście w powietrzu i wcale nie trzeba do tego znać statystyki mówiącej o 2600 – 2900 mm deszczu rocznie. Czterokrotnie więcej niż w Polsce. Dlatego roślinność ma tutaj istny raj do tego, by kiełkować, wzrastać, rozkwitać, owocować…
Czy to jednak znaczy, że życie w Ahungalli to raj? Przechadzając się po tej miejscowości można dostrzec panujące tu społeczne kontrasty. Bogate hotele i stojący przed nimi kierowcy zdezelowanych tuk-tuków. Odnowione z zewnątrz domostwa, czy nawet małe rezydencje, stojące pośród chałupek wyglądających na zapomniane, a jednak zamieszkane. Ludzie, których mijam – uśmiechnięci, przyjaźni, ale często ubrani skromnie. Witają się ze mną, by zaraz z braku śmiałości uciec ode mnie wzrokiem i nie pytać o nic więcej. Nie każdemu się tu przelewa, nie każdego stać na zbyt wiele, ale na szczęście klimat im sprzyja. Jest ciepło, roślinność żywo rośnie, zwierzęta mają co jeść…
…jedynie wspomnienie o tsunami może zabrać uśmiech z twarzy. Wspomnienie wielu ofiar, bliskich, którzy stracili wówczas życie. A nawet jeśli nie bliscy, to po prostu skala tragedii, jaka dotknęła tę część świata na początku XXI wieku, ma prawo mącić w duszy… Może dlatego przy głównej drodze mijam groby? Może dlatego tak liczne są tutaj kapliczki buddyjskie? A może i bez tej tragedii tak było?
Wyspa Cynamonowa
Spacer po “miejskiej” Ahungalli może zaprowadzić nas do wysp położonych na pobliskim ujściu rzeki Madu (Madu Ganga). Na największą z nich – Madhuwę – dostaniemy się pieszo, suchą stopą, przechodząc przez wąską i wątpliwej jakości kładkę. Na wyspie tej, pośród gęstej roślinności, wysokich drzew i podniszczonych domostw, najpierw poczujemy, a później znajdziemy uprawy cynamonowca cejlońskiego – rośliny z wyglądu niepozornej i zwyczajnej. Lecz jej nazwa słusznie zdradza, że służy ona – a właściwie jej kora – do produkcji cynamonu, którego największym producentem jest właśnie Sri Lanka. Stąd też zresztą cały Cejlon lubi być nazywany Wyspą Cynamonową. Choć nazwę tę można spotkać również w kontekście mniejszych wysepek na terenie Sri Lanki, jak choćby ta na rzece Madu. Pachnąca wręcz cynamonem i produkowaną tu jego sproszkowaną wersją, ale i olejkiem czy też kadzidełkami do palenia.
Kothduwa Rajamaha Viharaja
Madhuwa nie jest jedyną wyspą u ujścia rzeki Madu, jest tu ich bowiem więcej. Jak głoszą opowieści, ma być ich aż 64, choć być może wiele z nich jest dziś pod wodą, bo widocznych jest 25, z czego tylko 15 to wysepki nieco większe. A wśród nich malutka Kothduwa, która właściwie w całości stanowi dziś teren buddyjskiej świątyni – Kothduwa Rajamaha Viharaja. Jedyny sposób, aby się na nią dostać to przepłynąć tu – żadnych mostów, pomostów, zdezelowanych kładek, ani innych tego typu konstrukcji. Jedynie łodzią… albo wpław. Po co ta izolacja od reszty Sri Lanki?
Dziś już nie tyle o izolację chodzi, co o historię tego miejsca. A wiąże się ona z relikwią, a konkretnie z zębem samego Buddy. Miał on być bowiem w IV wieku n.e. w rękach króla Guhasiva z Kalingi, a że ten obawiał się, iż relikwia ta zostanie mu odebrana siłą, nakazał jej ukrycie. Jedna z legend mówi, że księżniczka Hemamali, ukrywająca ząb Buddy w swoich włosach, oraz towarzyszący jej mąż Danthakumara, wylądowali w Balapitiya, u ujścia rzeki Madu. Następnie ząb ukryto właśnie na niewielkiej Kothudawie. Jednak stojąca tu dziś świątynia jest znacznie młodsza niż ta opowieść, bowiem została ona postawiona przez Samsona Rajapakse, który zainteresował się wyspą w latach ‘60 XIX wieku. Choć, oczywiście, poświęcona jest ona samemu Buddzie.
Wyspa Kobr
Kolejną wyspą w okolicy jest Wyspa Kobr – choć wciąż nie wiem, na ile jest to oficjalna nazwa geograficzna, a na ile wymyślił ją “oprowadzający” mnie łodzią lokals. Młody chłopak, którego imienia niestety nie zapamiętałem, choć bijący od niego zapach przetrawionego alkoholu na dobre utkwił mi w pamięci. Jednak w momencie, gdy o wyspie mi opowiada, jej nazwa brzmi dla mnie na tyle atrakcyjnie, że chętnie się tam wybieram, choć biorąc pod uwagę, że to rejs zorganizowany “specjalnie dla mnie” to chyba i tak nie miałbym żadnego wyjścia. Po przepłynięciu przez naturalny kanał prowadzący poprzez las namorzynowy i wypłynięciu na otwartą przestrzeń, dobijamy wreszcie do brzegu. Wyspa Kobr wita nas “bramą” stojącą pośród zarośli, a jej ozdobą są sylwetki węży. Wygląda więc na to, że z tymi kobrami coś jest na rzeczy…
Jednak po przekroczeniu bramy nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Nie to, że oczekiwałem wężowego orszaku, czy wręcz szpaleru ze stojących kobr z rozłożonymi kapturami, ale po prostu nie widzę żadnej, nawet czmychającej przed nami kobry. Ani śladu po niej. Zwykła wysepka, jakich zapewne tu wiele, porośnięta lokalną roślinnością.
Dopiero w głębi dociera do mnie sens nazwy wyspy. Kobry tu są, nawet jeśli ich nie widzę. Widzę ich niepozorne “domy” – specjalne nory, czy też kopce z wydrążonymi jamami, w których pomieszkują. Być może i teraz jakieś są w środku i czekają na odpowiedni moment, aby wyjść na zewnątrz? Jednak chyba nie to jest tu najbardziej imponujące – kobry są bowiem i w innych częściach Sri Lanki, o czym jeszcze niejednokrotnie przekonam się w trakcie podróży po Cejlonie i na swój sposób mogą spowszednieć. Jest tu jeszcze coś innego… Mianowicie, stoi tu pomnik kobrom niewątpliwie poświęcony – oddający ducha tego miejsca i nadający sens nazwie wyspy. Ze względu na swoją lokalizację, nawet z lekka mistyczny. Choć zarazem nie wygląda to na pozostałość cywilizacji sprzed wieków, raczej jako coś świeższego, choć dla Europejczyka i tak bez wątpienia na swój sposób fascynującego ze względu na swoją egzotykę. Przyrodniczą i kulturową.
Wracając na stały ląd
To wszystko pokazuje, że będąc z dala od domu, z dala od rzeczy, do których jesteśmy przyzwyczajeni, ciekawe i zaskakujące może być coś zwyczajnego. Coś zwyczajnego dla lokalsów. Bo oni żyją tym codziennie, opatrzyli się z tym, mają to we krwi, oddychają tym, jest to dla nich naturalne. A dla nas to zupełnie inny świat. Tak jak dla nich egzotyczny jest nasz świat. A wszystko to wciąż trwa, pomimo postępującej od lat globalizacji.
Przeczytaj też:
Wybierz się, razem ze mną, na południe od Ahungalli, gdzie leży ładne, nadmorskie, stare miasto Galle.
A jeśli interesują Cię mniejsze miejscowości, niezbyt często odwiedzane przez turystów, to zobacz Theologos na Rodos.