Nie będę ukrywał, że przed pójściem do kina na film „Spectre”, poprzednim Bondem jakiego oglądałem był „Golden Eye” z Piercem Brosnanem i Izabelą Scorupco w rolach głównych. Minął więc solidny kawał czasu. Nie będę ukrywał, że personalnie najlepszym w moim odczuciu agentem 007 był Sean Connery. Bez wątpienia zupełnie inna „jakość”. W związku z tym nie będę ukrywał również i tego, że na „Spectre” wybierałem się bez nadmiernego entuzjazmu. Ot, po prostu, kolejny hollywoodzki tasiemiec, będący skokiem na kasę zapalonych fanów.
Muszę jednak przyznać, że mimo tych uprzedzeń – trudno odmówić w tym przypadku stwierdzenia, że „Spectre” to film typowo „bondowski” (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Wszak trzyma się on charakterystycznej dla całej serii stylistyki i estetyki. Być może są tu zupełnie nowe twarze, nowoczesne środki wyrazu oraz efekty audio-wizualne, uwspółcześnione tło polityczne… ale wciąż jest ten sam klimat, pełen niespecjalnie tajnej agentury, prowadzonej wręcz w stylu gwiazdorskim, wciąż jest swobodne, lekkie poczucie humoru, dziesiątki interesujących gadżetów, niemała ilość zwrotów akcji, szybkie pościgi oraz oczywiście piękne kobiety. Fabuła i postaci ze „Spectre” jak najbardziej wpisują się w charakter całej serii, w godny i wyśmienity sposób spinając ją w całość, podsumowując zarazem wieloletni dorobek różnych reżyserów i aktorów.
Nie spodziewałem się tego. Choć nie byłem jakoś nadmiernie uprzedzony do obrazu Sama Mendes’a, ale mimo wszystko zaskoczył mnie on dość pozytywnie. Oczywiście nie będę rozpływał się w zachwytach, nie będę rozpisywał się, jaki to cudowny film, że każdy musi go obejrzeć, że to epokowe dzieło… Bo tak nie jest i nawet nie ma szansy być. Po prostu oceniam go w kategorii filmu „bondowskiego”. A w przypadku takiego filmu trzeba zdawać sobie sprawę z niedoskonałości serii i nadzwyczaj luźnego, wręcz nonszalanckiego jej podejścia do życia typowego agenta wywiadu.