blog z pasją pisany: podróże, marketing, historia

Cobá. Rowerem przez dżunglę

Jedni podróżują przez świat boso, inni busem, jeszcze inni skaczą z miejsca na miejsce szybkimi rejsami lotniczymi, a są i tacy, co wędrują po prostu pieszo lub na stopa. Każdy ma swój sposób na zdobywanie świata. Swoje metody mam i ja.

Także dżunglę można pokonywać na rozmaite sposoby, szczególnie tę na Jukatanie, w okolicach Coby. Bo tam, oprócz starych dobrych nóg, które wydają się naturalnym wyborem przy przemierzaniu gęstych tropikalnych zarośli, jest jeszcze kilka innych, mniej oczywistych alternatyw. Na przykład: rower oraz riksza.

Ja postawiłem tym razem na rower.

Spokojnie, to tylko strefa archeologiczna

Zastanawiasz się: jak to, rowerem przez dżunglę? Choć brzmi to surrealistycznie to jednak wyjaśnienie tego jest całkiem zwyczajne, wszak dawne miasto Cobá, dość duże jak na swoje czasy, szacowane na około 50.000 mieszkańców a nawet i więcej, a zarazem całkiem rozległe, bowiem rozrzucone na przestrzeni około 80 km kw., to dziś nic innego, jak strefa archeologiczna pochłonięta przez roślinność Jukatanu. Są więc tutaj gęste zarośla, krzewy i drzewa, ale są również drogi, a właściwie szerokie piaszczyste ścieżki łączące kilka co ciekawszych i odkrytych na nowo przez naukowców obiektów.

A z racji, że chcę dziś zobaczyć coś więcej niż samą tylko Cobę, chcę po zwiedzaniu tej strefy jechać gdzieś dalej, musiałem wybrać coś szybszego w przemieszczaniu się niż spokojny spacer. A zarazem nie tak leniwego jak riksza.

Wróćmy do początku

Parkuję auto na parkingu przed główną bramą Zona Arqueologica de Cobá, tuż przed godziną otwarcia wrót na teren tej bez wątpienia ciekawej strefy. Wiem, że nawet o tej porze nie będę jedyny na szlaku, a kolejka ustawiająca się przed kasą biletową tylko mnie przy tym utwierdza. Ale zarazem być może zdążę przed największymi tłumami. Bo Cobá, choć nie tak znana jak nieodległe Chichén Itzá, naprawdę przyciąga. Przyciąga sporo osób. Bowiem Cobá ma coś, czego nie zaoferuje nam wspomniany siódmy cud świata. Ale o tym później.

Wkraczając w cień dżungli, która zaczyna się tuż za bramą muzeum i rozciąga się na niewidoczną z perspektywy pieszego wędrowca przestrzeń, cieszę się, że przyjdzie mi dziś przemierzać dżunglę, oddzielającą mnie swym roślinnym poszyciem od żaru lejącego się z nieba. Bowiem słońce, choć wisi wysoko ponad moją głową i pomimo tego, że mamy właśnie drugą połowę grudnia – nieustannie i intensywnie zaznacza swoją kosmiczną bytność. Rzekłbym, że tutaj na Ziemi ją wręcz namacalnie czuć – dotykiem gorących promieni słońca.

Wstępuję więc w cień. Bowiem jukatańska dżungla oznacza cień, choć część jej roślinności sama rośnie w cieniu. W cieniu majańskich ruin. Już kilkadziesiąt kroków od wejścia na teren Coby natrafiam na pierwsze z nich – pierwsza moja w życiu styczność z dziełem Majów – a precyzyjniej rzecz ujmując: piramida La Iglesia pnąca swe nierówne schody ku usytuowanym wysoko ponad głowami koronom drzew. Ponadto kilka pomniejszych budowli w okolicy oraz boisko do ullamaliztli, gry bardziej znanej nam Europejczykom jako pelota. Zdaje się ono dość ciasne, jak na miejsce spotkań dwóch wrogich sobie drużyn, choć zarazem trzeba zauważyć, iż dawni mieszkańcy tego półwyspu z pewnością nie należeli do ludzi nazbyt rosłych. Zresztą, ma to dziś odzwierciedlenie w genach wielu mieszkańców Jukatanu i widać to na pierwszy rzut oka. Nawet ja, jako niezbyt wysoki Europejczyk, patrzę na wielu z nich z góry.

A zarazem mam świadomość, że w ich żyłach płynie krew wielkich wojowników, astronomów i budowniczych. Tych sprzed wielu wieków.

No to jedziemy!

Kolejne ruiny Coby już tak blisko nie są, więc przesiadam się na rower. Choć, kto wie, może gdzieś tuż obok mnie, za kotarą z bujnej roślinności, kryją się inne budowle dawnych mieszkańców Jukatanu? W końcu mówi się, że na terenie Coby znajduje się około 6 500 struktur, z czego odkrytych jest dziś… zaledwie kilkadziesiąt. To rozbudza wyobraźnię i zajmuje umysł podczas intensywnego pedałowania na bicyklu.

Wkrótce docieram rowerem do rozdroża, które na lewo kieruje mnie ku największej atrakcji Coby oraz na wprost ku pomniejszym zespołom wielowiekowych budowli. Największą atrakcję tego miejsca zostawiam sobie na koniec. Najpierw zajmie mnie eksplorowanie mniej znanych, choć nie mniej ciekawych konstrukcji rozrzuconych pośród bujnej roślinności Jukatanu.

Tak oto na skrzyżowaniu kieruję się na wprost i wkrótce docieram do Conjunto de Pinturas, niewielkiego zespołu pozostałości, ze świątynią z naściennymi malowidłami na czele.

Nieco dalej, kilka minut jazdy rowerem, docieram do grupy Macanxoc, tj. zespołu kilku mniejszych budynków oraz zaskakująco liczne stele i ołtarze. Choć są to zapewne skrawki dawnej świetności cywilizacyjnej tego miejsca to jednak dają one pewne wyobrażenie o tym, jak mogło w miejscu tym wyglądać dawne życie. Wystarczy bowiem zamknąć oczy i wyobrazić sobie pradawnych ludzi wędrujących pomiędzy budynkami miasta.

Ta część Coby leży na końcu drogi, która nie prowadzi już dalej. Choć, kto wie, może jednak gdzieś pomiędzy zaroślami jest jakiś trakt? Osobiście nie wątpię w to, że dawniej było tutaj wiele krzyżujących się ścieżek. Tymczasem jednak wracam po rower zaparkowany przy końcu piaszczystej alejki i ruszam dalej, tym razem wracając do rozdroża i kierując się na nim ku Nohoch Mul. Nim jednak do niego dotrę…

…mijam kolejne budowle. Wśród nich kolejne boisko do peloty (tj. do ullamaliztli), co nasuwa mi myśl, że dawni mieszkańcy tego regionu musieli uwielbiać tę grę, skoro tak blisko siebie znajdują się dwie osobne areny. Ta zdaje mi się równie ciasna, jak poprzednia, co niekoniecznie jest normą, o czym przekonam się na własne oczy już wkrótce, w Chichén Itzá. Kawałek dalej Xaibe, dość nietypowa struktura jak na tę kulturę – owszem, pnąca się w górę, niczym inne piramidy, ale zarazem się od innych różniąca kształtem. Xaibe jest bowiem zaokrąglone, w przeciwieństwie do kanciastych kształtów większości majańskich budowli.

Nohoch Mul. Wznieść się ponad dżunglę

Na końcu drogi czeka na mnie to, po co tu przyjechałem. Wysoko pnąca się ponad korony drzew “wielka góra”, bowiem tyle właśnie w języku maya znaczy miano, jakie dzierży piramida: Nohoch Mul. Mocno już zresztą nadgryziona zębem czasu, poszczerbiona, krzywa, bezwzględnie stara, ze stopniami prowadzącymi na sam szczyt – wyślizganymi od setek ludzkich nóg, które po nich się wspinają każdego dnia – a przez to wszystko i potencjalnie niebezpiecznymi. Tak, tam właśnie chcę wejść, schodek po schodku, stopień po stopniu, by znaleźć się na samym wierzchołku tej 42-metrowej konstrukcji. Po to, by znaleźć się ponad otaczającą mnie dżunglą!

A stamtąd widok na… morze. Morze zieleni. Gdzie nie spojrzę – na wschód, na zachód, na północ, czy na południe – tam wszechobecna dżungla. Kiedyś zapewne rozciągał się stąd niezwykły widok na miasto. Było widać z góry ludzi spacerujących alejkami Coby, przemieszczających się pomiędzy jej budynkami, przechadzających się od dzielnicy do dzielnicy. Dziś jest jednak tylko dżungla… która bez cienia wątpliwości kryje w sobie jeszcze wiele tajemnic.

Czas wreszcie zejść z piramidy i ruszyć w dalszą drogę. Cobá to dla mnie dopiero początek na drodze do poznania tajemnic Jukatanu. Ale już wiem, że zrobiłem rzecz, której nigdzie indziej na całym półwyspie nie powtórzę. Owszem, wejdę jeszcze na inne piramidy, choćby na te mniejsze i większe w Ek’ Balam. Ale właśnie ta – Nohoch Mul jest najwyższą na Jukatanie, na którą można się dziś wspiąć. Chichén Itzá mi tego nie da. Przepiękne Uxmal również. Tulum, Muyil, Sayil, Labná, Cancún ani żadne inne miejsce, które eksplorowałem na Jukatanie również nie zamierzało mi tego zaoferować. Dała mi to tylko pochłonięta przez dżunglę Cobá.

I tego wspomnienia nie odbierze mi już nikt.


Przeczytaj też:

Po wspinaniu się na majańskie „szczyty” Meksyku, zszedłem również do podziemia… zobacz więc również „Podziemny Jukatan”.

« »