Atmosfera w pubie zdawała się być dość gęsta, pomimo że wewnątrz stosunkowo niewielkiego lokalu nie było nazbyt dużo ludzi. Właściwie: było w nim zaledwie kilka osób, w tym brytyjski właściciel tego przybytku i jego serbska kelnerka. Obecność tych ostatnich znacznie poprawiała frekwencję w lokalu, choć niekoniecznie poprawiała atmosferę. I to właśnie przez to ta osobliwa para najbardziej przykuwała moją uwagę, bowiem stosunki między nimi zdawały się dość specyficzne: on miał pieniądze, ale nie znał języka, więc jego autorytet i wpływy zdawały się wątłe. Z nią było zupełnie na odwrót: być może i nie miała pieniędzy, ale znała lokalny język, zwyczaje i zdawała się mieć silny charakter. Lecz to, co najciekawsze, różnice w osobowościach i podejściu do życia, było widać w tym, co leciało w nagłośnieniu pubu. On w eter puszczał tandetne melodie, które z jakiegoś powodu uznawał za słuszne, ona zaraz je zmieniała na muzykę nieco żywszą i bardziej energiczną, zupełnie co innego, niż proponował szef. Wyglądało to tak, jakby się kłócili, jednak nie za pomocą słów, bo nie łączył ich ani język angielski, ani język serbski, lecz za pomocą muzyki. A że język muzyki również ich znacznie różnił to w głośnikach wybrzmiewał istny chaos.

A w całej tej kakofonii obiło mi się o uszy, że brytyjski właściciel ma problem z rentownością swojego biznesu. Ciekawe: dlaczego?

Nie zastanawiając się nad tym retorycznym pytaniem zostawiłem drzwi wyjściowe do pubu za plecami i udałem się w kierunku nowosadzkiego rynku. Nie to, że jakoś strasznie mi przeszkadzała atmosfera w nim, czy panujące tam pustki. Po prostu, po całym dniu w drodze z Belgradu i po dość owocnej wizycie w lokalnej winnicy, byłem zmęczony, trzeba było więc udać się do miejsca spoczynku, by wreszcie odsapnąć, złapać trochę sił i przespać się choć kilka godzin. Tym bardziej, że rano czekała mnie wczesna pobudka, aby przed ruszeniem w dalszą drogę – ku Budapesztowi – zobaczyć jeszcze z rana kawałek Nowego Sadu.

Lecz zanim zwiedzę miasto o poranku, również i teraz, w drodze powrotnej do hotelu ów nocny Nowy Sad, chcę zobaczyć. Choć kawałek.

Nowy Sad nocą

Wychodząc z zaułku, będącego zarazem dziedzińcem jakiegoś zespołu budynków, a na terenie którego skryty był pub, znalazłem się szybko tuż obok złotej fasady ratusza. Nie to, że pokrytego tym cennym kruszcem, co raczej światłem o tejże barwie. Prosta klasycystyczna fasada z pewnością nabierała zupełnie innego wyrazu przy sztucznym świetle, aniżeli w blasku słońca (o czym przekonać się miałem za kilka godzin, po wzejściu na niebo gwiazdy dziennej), jakby była największym skarbem tego miasta. Skarbem, na którego straży stoi istny człowiek z brązu – pomnik Svetozara Miletića, dawniej członka parlamentu, dość ważnej persony w polityce Austro-Węgier, ale także i człowieka pełniącego swego czasu rolę burmistrza miasta Novi Sad (Нови Сад). Dziś zdaje się on wymachując w spektakularny sposób dłońmi rzucać jakieś tajemnicze zaklęcie w kierunku tutejszego kościoła mariackiego z przełomu 1893/1894.

Czyżby chciał zburzyć świątynię, która powstała na ruinach poprzednich świątyń? Najpierw tej z 1719 roku, a po zniszczeniu której w 1742 roku w jej miejscu stanęła kolejna, która to również upadła pod naporem chaotycznych dziejów ludzkości.

Dziś jest to największy kościół w mieście, choć zapewne nie jedyny wart uwagi wędrującego przez Nowy Sad podróżnika. Kolejny spotykam w dalszej części mojej drogi powrotnej do pokoju hotelowego, gdy podążam deptakiem przed siebie i mijam kościół mariacki, a następnie zostawiając go zupełnie za plecami udaję się dalej. Tak oto, wykonując kilkaset kroków, docieram do Soboru Świętego Jerzego, dość prostego i na swój sposób skromnego budynku o bielonych ścianach, wzniesionego w latach 1860 – 1905, a stojącego tuż obok rezydencji biskupiej, znacznie bardziej eleganckiej, dostojnej, reprezentatywnej budowli. Aż w głowie budzą się echa słów pochodzących z Biblii:

„Nikt nie może dwóm panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie”.
(Mt 6, 24)

Nowy Sad śpi o poranku

Wstając wcale nie tak wczesnym rankiem, gdyż słońce już wzeszło ponad horyzont, i ruszając ku centrum miasta, ku staremu rynkowi, można przekonać się, że imprezowy Nowy Sad również czasem śpi. Choć wczoraj, co prawda, nie pokazał mi swego prawdziwego oblicza, balangowego charakteru, czy wręcz pazura, to jednak teraz, z rana, śpi jak zabity. Jakby regenerował się i zbierał siły. Może to w oczekiwaniu na jeden z popularnych muzycznych festiwali, który w Nowym Sadzie gości raz na jakiś czas, a który przyciąga ludzi z całego świata? Może to wszystko to długa cisza przed burzą?

Dla mnie to jednak dobry znak. Brak tłumów na ulicach pozwala wszak z większym spokojem poruszać się od punktu do punktu, od budowli do budowli, w poszukiwaniu ciekawych zaułków. Tak oto, dość przypadkiem, można natrafić na kościół św. Mikołaja, skryty za drzewami, gdzieś pośród sypiących się starych budynków – sam zresztą skromny i nienachalny z urody, jakby chciał na zawsze pozostać niezauważonym. Jakże więc ma przyciągać wiernych? Może właśnie ową biblijną skromnością?

Tak oto można również natrafić całkiem przypadkiem na ciekawe, choć nadgryzione już zębem czasu murale, czy inne naścienne malowidła zdobiące fasady nierzadko sypiących się ze starości budynków. Można znów, tym razem za dnia, dotrzeć do Ratusza, by przekonać się, że bez światła, które po zmierzchu sprawia, że budynek ocieka złotem, nie prezentuje się on już wcale tak okazale, jako monolit drogocennego kruszcu. Choć zapewne za dnia łatwiej dostrzec różne skryte w nim detale i zdobienia, a więc i docenić gust architektów i kunszt budowniczych.

Można i wreszcie dotrzeć do Narodowego Teatru Serbskiego, architektonicznie kojarzącego się ze słusznie minionymi czasami, w których to owa budowla się narodziła. A czasy te niektórzy z nas pamiętają pod jednym, jakże w dawnych latach kuszącym dla obywatela Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej słowem: Jugosławia.

Twierdza Petrovaradin – tu się zaczęło, tu się skończy

Czas wreszcie wyjechać z Nowego Sadu, choć nie od razu podążam do kolejnego dużego celu na mojej mapie podróży, jakim jest tego dnia węgierski Budapeszt. Najpierw auto skręca ku twierdzy Petrovaradin, zwanej niezbyt romantycznie, ale wierzę, że rzetelnie: Gibraltarem Dunaju.

Choć ta dawna twierdza turecka, później węgierska i austriacka, nie wygląda na nadmiernie starą, nawet nie udaje, że sięga korzeniami do starożytności, właściwie od razu na myśl przywodzi okolice XVII wieku, to jednak trzeba powiedzieć sobie dość jasno: tutaj się wszystko dla Nowego Sadu zaczęło. Wszak właśnie to budowa tej twierdzy zainicjowała powstanie osiedla, które to w kolejnych latach przerodziło się w Novi Sad. I choć Petrovaradin to zarówno inna strona rzeki, jak i inna miejscowość, to jednak warownia zdaje się być przywiązana do drugiego największego miasta Serbii, stolicy okręgu autonomicznego Wojwodina. I zdaje się, że to właśnie na jego straży ona stoi, z troską spoglądając na pobliskie miasto oraz łączące oba brzegi Dunaju rozliczne mosty, w tym Most Wolności. Ten sam Most Wolności, który został zbombardowany przed kilkunastu laty przez lotnictwo NATO. Miasto zrodzone na wojnie i odrodzone po niej.

A teraz tak tu sielankowo. I pięknie.

Tu – w twierdzy Petrovaradin – zaczęła się historia Nowego Sadu, miasta młodego, ale jakże pięknego i historycznie bogatego. Tu się też kończy mój pobyt w Serbii. Jeśli na granicy serbsko-węgierskiej nic złego się nie wydarzy, za 3 godziny będę spacerował po stolicy Madziarów.


Przeczytaj też:

A co zobaczyłem w Budapeszcie? Przeczytaj: „Budapeszt to coś więcej”.

Sprawdź też, czy nie ominęły Cię „Duchy Belgradu”. Oraz „Jak smakuje wino z chrzanu?”, którego próbowałem na terenie jednej z serbskich winnic tuż przed przyjazdem do Nowego Sadu.