Od ostatniego filmu z Indianem Jonesem minęło już dobrych kilkanaście lat. Przez ten czas zmienił się świat, zmieniła się kinematografia, technika tworzenia efektów specjalnych, sposób myślenia. Ale i zmienili się ludzie. I właśnie to najbardziej rzuca się w oczy w najnowszym „Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki” – nieubłagany upływ czasu.
Tradycyjnie przyjdzie nam zobaczyć znanego archeologa w poszukiwaniu starego, niezwykle cennego artefaktu. Tym razem wyprawa dotyczyć będzie kryształowej czaszki dawnych ludów Nowego Świata. Kto ją zdobędzie i odniesie na miejsce swego prawowitego spoczynku – do zaginionej świątyni Majów – ten posiądzie potężną moc. Lecz jak to zwykle bywa i tym razem prócz historyków, pragnących zdobycia wiedzy i poznania przeszłości, w poszukiwaniu tego niezwykłego przedmiotu wyruszyli ludzie pragnący posiąść władzę nad światem i nieznaną przyszłością. Tym razem będą to żołnierze zza Żelaznej Kurtyny.
Indy jest już nieco posuniętym w wieku mężczyzną. To widać. Czasem swą dojrzałością wręcz razi w oczy. Przyzwyczajeni do młodszej twarzy Harrisona Forda i jego dynamicznych zmagań z przeciwnikami będziemy nieco zawiedzeni. Owszem, nadal są walki, bójki, ale po aktorze widać piętno wieku, jakie się na nim przez te wiele lat odbiło. Nawet biorąc na poprawkę, że akcja filmu dzieje się kilkanaście lat później niż to miało miejsce w poprzednich edycjach – mocno drażni fakt wręcz starczych ruchów Indiego. To już nie ten sam żwawy, pełen wigoru i energii mężczyzna, to już raczej przekwitnięty, choć niewątpliwie doświadczony „ojczulek archeologii”, niekiedy lekko przygarbiony, zmęczony, o twarzy pooranej licznymi zmarszczkami. A przecież do zupełnie innego widoku nas przyzwyczaił…
Podobnie jak przyzwyczaił nas do archeologicznych zagadek, wartkiej fabuły i szybkich zwrotów akcji. Tego w Indianie Jonesie nie brakowało nigdy, więc nie brakuje i w „Kryształowej czaszce”. Tutaj filmowcy podtrzymali najlepsze tradycje i fani na pewno nie mogą czuć się zawiedzeni. W końcu m.in. to stanowiło o sile napędowej i duszy filmu. Stanowi i dziś.
Jednak jak to zwykle bywa – najważniejszym, bądź jednym z istotniejszych elementów filmu jest to co zobaczymy w ostateczności na ekranie – konkretne wątki fabuły. Jak już wspomniałem bohaterom przyjdzie szukać zagadkowej kryształowej czaszki (które de facto istnieją i w rzeczywistości, choć fakty historyczne opowiadają legendę nieco inną niż ta przedstawiona w filmie…), zmierzą się z potęgą i mądrością Majów, siłą Amazonii, wielkością historii i jej tajemnic. Indy wyląduje też w kontrowersyjnej amerykańskiej strefie 51 na pustyni Nevada. Jednak najbardziej kontrowersyjne są dla mnie niektóre absurdalne, przekombinowane pomysły scenarzystów. I nie chodzi tu tylko o to, że Indy bez najmniejszego szwanku wychodzi z wybuchu jądrowego chowając się w lodówce, czy też fakt, że młody Henry niczym Tarzan z Disneyowskiej bajki dogania pędzące ciężarówki na lianach, ale może przede wszystkim o samo zakończenie filmu. Zakończenie, które zupełnie nie pasuje do konwencji serii. Zamiast mistycyzmu i magii starożytnych cywilizacji otrzymamy tu mocnego kosmicznego (w przenośni i dosłownie) kopa. Lecz nie powiem o co chodzi. Dlaczego?
Bo Indiana Jones to kolejny szybki, ciekawy, całkiem przyzwoity film. Niestety najsłabsza część serii. I fakt, że od ostatniej części minęło tyle lat działa tylko na niekorzyść „Kryształowej czaszki”. Scenarzyści mieli wystarczająco dużo czasu, by przemyśleć poszczególne wątki fabuły i dopracować je perfekcyjnymi szlifierskimi ruchami jubilera – i zamiast tytułowego „kryształu” wyszłaby im istna perełka! Niestety ten drogocenny kamień okazał się przekombinowany i nazbyt mocno zeszlifowany, choć jakby nie było, są to nadal przygody słynnego prof. Jonesa, więc warto zbadać wraz z nim kolejną tajemnicę przeszłości. Przed ekranem, rzecz jasna.