Drzwi wejściowe uchyliły się i ciężkie milczenie zawisło w gęstej atmosferze karczemnej izby. Choć i kilka chwil temu nie było to najgłośniejsze miejsce w promieniu kilkuset stajań. Nieznajomy, z twarzą przesłoniętą wąsko zasuniętymi połami kaptura, wszedł do wnętrza przy akompaniamencie dźwięków rzęsistego deszczu, lejącego niemiłosiernie za warstwą przydymionych okien. Kleisty półmrok panujący w oberży, a rozdzierany wątpliwym blaskiem niespiesznie dopalających się świec, spłynął po sfatygowanych twarzach podpitej, acz nielicznej klienteli. Senna atmosfera późnej już pory, o dziwo zrobiła się nagle jakby żywsza, lecz to bardziej się czuło, niż widziało czy słyszało. Zapadło bowiem milczenie, a powietrze naelektryzowało się osobliwym napięciem.
Mętne spojrzenia. Pijackie gesty. Tu i ówdzie nerwowe tiki. Usta w bezruchu, lecz oczy pełne zapytań. Kto przyszedł? Jak tu się dostał?
Nieznajomy odziany był w prosty ciemnozielony surkot, który nie miał prawa na kimkolwiek robić choćby najmniejszego wrażenia. Jednak mężczyzna ten budził nieskrywane zainteresowanie. Nie tyle swoim wyglądem, co swoją obecnością – właśnie tu i teraz. Okoliczności wszak nie sprzyjały tej niespodziewanej przez nikogo wizycie. Trzeba sobie wszak powiedzieć, że faktycznie karczma – ta właśnie karczma “Między Skałami” – to jedyna tego typu siedziba, znajdująca się na terenie Mokrej Przełęczy, która to z kolei jest jednym z niewielu dogodnych przejść poprzez Góry Czarne. Z ich jednego krańca na drugi, ze wschodu, na zachód, w poprzek łańcucha górskiego, a nie wzdłuż jego grzbietu. Znajduje się więc ona na szlaku, po którym porusza się wielu podróżnych, to fakt niewątpliwy. Trudno więc tę część świata nazwać inaczej, jak po prostu pomostem między terytoriami dzikich ludów ze stepów Kreechgoon na wschodzie, oraz z cywilizacją, która na zachodzie stawia swoje ociekające dobrobytem miasta, a dokładniej rzecz ujmując na wybrzeżach Półwyspu Nadziei.
Ta karczma jest zatem skazana na podróżnych, a podróżni na nią. Jest to nic innego, jak miejsce spotkań ludzi o rozmaitym pochodzeniu i istot różnych ras. Istot o różnej aparycji. Ale i o różnych zamiarach. Również tych najgorszych. Z tym że te ostatnie nie od razu daje się wyczytać z twarzy – czy to ludzkiej, czy to krasnoludzkiej, czy jakiejkolwiek innej. To zawsze siedzi głęboko w takiej osobowości. A szczególnie ciężko jest cokolwiek odczytać z twarzy, jeśli ta pozostaje zasłonięta.
Ale nie to budziło napięcie pośród gości spędzających senny, pijacki wieczór w karczemnej izbie. Wszystkich obecnych dziwiło natomiast, jak nowo przybyły tutaj się w ogóle znalazł. Jak się tutaj dostał? Wszak szósty już dzień trwała niemiłosierna ulewa i z nieba lały się bez przestanku gęste strugi deszczu. Niby zjawisko to nie było w tej okolicy niczym obcym ani nadzwyczajnym, szczególnie właśnie teraz – wiosną. Zresztą od częstych i obfitych opadów pochodziła nazwa tejże przełęczy – Mokra. Trzeba jednak podkreślić, że teraz lało i to sążnie, a miało to w kontekście nowego przybysza niemałe znaczenie. A to dlatego, iż ilość cebrów wody zrzuconych z nieba była wystarczająca, aby niewielkie Jezioro Skaliste, znajdujące się w zachodniej części tego przesmyku górskiego, wylało daleko poza swoje brzegi i odcięło tutejszy szlak prowadzący na Półwysep Nadziei. Padało zarazem na tyle wystarczająco, aby wodospad zwany Grzmotem, a znajdujący się z kolei na wschód od karczmy, przybrał na sile tak bardzo, że i on zdawał się nie być przyzwyczajonym do takich mas wody. Koryto strumienia Sielanka, mającego zresztą tutaj swój początek, zamieniło się tym samym w rwącą rzekę. A wszystko to, czego Sielanka nie przyjęła, bo i dla niej było to zbyt wiele, mimo że w wielu miejscach miała wysokie, skaliste koryto, rozlało się po okolicy. Ze szczególnym uwzględnieniem wszelkich zagłębień w dnie przełęczy, tworząc nowe jeziora i odcinając tym samym przełęcz od reszty świata znajdującego się na dalej na wschód. Od szlaków prowadzących gdzieś ku dzikim stepom Kreechgoon.
A drogi na północ i południe? Nie było takich. Przełęcz tą pośród Gór Czarnych tworzyły dwie wysokie na kilkadziesiąt łokci, niemal pionowe skalne ściany, które złowrogo wyrastały ponad pofałdowaną płaszczyzną górskiego przesmyku. I były praktycznie niemożliwe do pokonania. Nie dla kogoś, kto nie miał skrzydeł.
To właśnie cały ten zbiór informacji sprawiał, że dziwnym było, że ktoś nowy się w karczmie pojawił. Właśnie teraz, w szósty dzień tych podłych deszczy, kiedy to karczma wciąż stała odcięta od reszty cywilizowanego i niecywilizowanego świata.
– Woda odpuściła ze szlaków? – karczmarz podszedł do nieznajomego, a obecni w pomieszczeniu zaczęli markować brak zainteresowania nowoprzybyłym, jednocześnie nasłuchując rozpoczętej rozmowy. Wszyscy, jak jeden mąż: młody, schludnie odziany mężczyzna siedzący przy szynku, cztery blade, ale za to bujnie zarośnięte na brodach i głowach krasnoludy siedzące w kącie izby, a wreszcie i siedzący samotnie przy jednym z drewnianych stołów rokitnik, który sączył właśnie spienione górskie piwo ze sfatygowanego glinianego kufla.
Nieznajomy zsunął powoli z głowy kaptur, zrzucając go sobie na kark i odsłaniając tym samym zmęczoną, młodą twarz odznaczającą się wilgotnym zadrapaniem na policzku. Rana na twarzy wyglądała na całkiem świeżą, choć być może swoje zrobił tutaj nieustannie lejący deszcz, który rozmoczył i otworzył na nowo jakieś starsze draśnięcie na facjacie tajemniczego wędrowca.
– Znalazłem przesmyk pod południową ścianą skalną – odrzekł karczmarzowi, po czym opuścił głowę, jakby chciał skryć swoją twarz we własnym cieniu, o który zresztą nie było trudno w nienajlepiej oświetlonej izbie.
– Coś poważnego? – karczmarz wskazał na policzek skrywany w półmroku – mogę żem przygotować liście krwawnika, żeby nie wdało się zakażenie.
– To tylko zadrapanie – odpowiedział po chwili nieznajomy – zwykłe zadrapanie. Nic takiego. Po prostu otarłem się o skałę – dodał po chwili – ślisko i wąsko było.
– Jak będziesz czegoś potrzebował to ja żem jest do usług – karczmarz odezwał się niemal natychmiast, jakby nawet nie interesowała go odpowiedź nieznajomego – ale pamiętaj, że nic za darmo! Wiem, że ze szlakami jest problem i siedzimy tu wszyscy razem, w całym tym bagienku, ale to karczma, a nie przytułek Sióstr Wróżbitek!
– Chcę się tylko zagrzać – odpowiedział ponuro przybysz.
– Ja żem jest Sękaty – rzucił nagle karczmarz, jego pokraczny sposób mówienia od razu rzucał się w uszy, lecz tak po prawdzie czego innego spodziewać się po prostym człowieku z dalekiej prowincji sąsiadującej z krainami zamieszkałymi przez barbarzyńców – możesz wołać mnie po imieniu, gdyby co trza ci było.
– Zapamiętam.
– A ty? – karczmarz oparł dłonie na biodrach i patrzył na nieznajomego przenikliwym wzrokiem – pieniądz pieniądzem, ale w rozmowach lubię traktować gości jak znajomych i mówić do nich po imieniu.
– Jestem Grendo – odpowiedział po krótkiej chwili, jakby potrzebował kilku niewidocznych oddechów na zastanowienie się, co odpowiedzieć natarczywemu właścicielowi gospody.
– Zatem, Grendo, ja żem jest do twoich usług. Acha, i jeszcze jedno – dodał, gdy już miał wrócić do szynku – niech ci żadne głupstwo do głowy nie przyjdzie. Po mordzie ja żem umiem dać jak nikt inny, a i mości krasnoludowie pewnie chętnie ukrócą jakiegoś chojraka o głowę. Widziałem żem, że ich nosiło już wcześniej.
Grendo spojrzał ponuro ku kątowi izby, tam gdzie siedziały cztery niskie, przysadziste istoty z długimi włosami i jeszcze dłuższymi brodami. Co prawda siedzieli teraz dość lekko odziani, jednak obok każdego z nich leżał cięższy oręż pod postacią masywnych toporów o rozłożystych, bogato zdobionych ostrzach i krótkich drewnianych rękojeściach oraz skrojone na ich niewielki wzrost zbroje. Krasnoludy jednak już nie interesowały się przybyszem, mrucząc coś pod swymi wąsatymi nosami i prowadząc żywiołową, choć zarazem dyskretną dyskusję na sobie znane tylko tematy.
Grendo milczał.
– Na czym to żeśmy skończyli… – karczmarz wrócił do szynku i skierował swoje słowa do młodego mężczyzny, który tam właśnie siedział i dotychczas bacznie przyglądał się całej sytuacji – cały czas nie mogę spamiętać twojego imienia.
– Mariollini de Bastoff – uśmiechnął się rozmówca, po czym pociągnął z kufla kolejny łyk piwa.
– A tak, tak! Skomplikowane… – pokiwał głową Sękaty – na czym więc żeśmy skończyli?
– Na tym, jak karczmie wiedzie się na tym szlaku między wschodem a zachodem i jakie dziwy można zobaczyć w okolicy – rozmówca wyszczerzył radośnie zęby – bo pewnie różne ciekawe osobliwości widziałeś karczmarzu.
– O dziwach już żem ci mówił, że nic takiego tutaj nie ma – nagle pochylił się nad szynkiem, by twarzą zawisnąć bliżej głowy rozmówcy, po czym zniżył głos do poziomu półszeptu – no, może poza rokitnikami – wzrokiem subtelnie wskazał na jednego z gości karczmy – sam widzisz… Morda nietoperza, choć postura normalnego człowieka. Nie ufam im. A mówią, że pod tym luźnym łachem kryją błony łączące ręce z tułowiem, dzięki czemu latają. Sam żem nigdy nie widział takiego, co lata, ale słyszałem też mnóstwo innych różnych niegodziwości na ich temat, a wszystkie nader wiarygodne. Żem mówię wam!
– Panie Sękaty – odchylił się nagle Mariollini rzucając stanowczym głosem – ja tam rasistą nie jestem i mnie takie rzeczy nie interesują.
– Ciii – karczmarz zasugerował, by opuścić nieco donośność tonu rozmowy na temat, który może zirytować istoty innych ras niż człowiecza, a siedzących przecież z nimi w tej samej izbie. Młodzieniec jednak mówił nadal w taki sam sposób, jakby nie robiąc sobie nic z uwagi karczmarza.
– Takimi rzeczami już się wielu mędrców, ale i głupców zajmowało, ja się w takie dysputy nie włączam. Tłumaczyłem już, jaki rodzaj dziwów mnie interesuje.
– Zatem ja żem ci nic nie powiem. Ale skoro wędrujesz po świecie, jak żeś mnie rzekł, i w swojej księdze takie rzeczy notujesz, to zapewne ty masz dużo do opowiedzenia.
– Coś by się znalazło… – zadumał się młody mężczyzna, jakby szukając odpowiedniej opowieści, aby rozpocząć bajanie.
– Mówże zatem! Nie wygląda, jakby miało prędko przestać padać, więc jesteśmy na siebie skazani jeszcze przez jakiś czas.
– No chyba że ten przesmyk pod skałami daje szansę na ucieczkę – Mariollini uśmiechnął się, delikatnym ruchem głowy wskazując w kierunku tajemniczego przybysza. Łyknął piwa.
– Ojżesz tam! Gadaj jużże, jestem ciekaw, co żeś w świecie za dziwy widział!
– A i owszem – uśmiechnął się i wyprężył pierś, przybierając nieco rycerską pozę – trochę się w świecie widziało, pomimo młodego wieku. Na przykład, jakoś tak będzie już z rok temu, krasnoludy w odległej kopalni w Górach Błękitnych…
– To prawda, że szczyty Gór Błękitnych wyrastają z wód morza? – zaciekawił się nagle Sękaty, wtrącając się rozmówcy w pół słowa.
– A tak, tak… – gawędziarz rozsiadł się wygodniej na stołku, wiedząc już, że roztoczy przed swoim rozmówcą arcyciekawą opowieść, która to wzbudzi u niego dziesiątki zachwytów naznaczonych licznymi westchnieniami – No więc, w odległej kopalni w Górach Błękitnych pracujące tam w trudzie i znoju krasnoludy, gdy się dowiedziały, czym się zajmuję, to sprowadziły mnie, bym spisał na karty mej księgi walkę z opasłym szarlejem, który bronił tamtejszych złóż srebra. Poczwara odznaczała się jednak niebywałą, jak na ten gatunek istot, inteligencją i sprytem, dlatego zupełnie nikt nie spodziewał się tego, co się później wydarzyło…
– Ostróżki nie ma! – niewiadomo kiedy do karczmarza doskoczyła dość okrągła niewiasta o blond włosach i ponad miarę zatroskanym wyrazie twarzy, a przede wszystkim panicznie krzykliwym tonie głosu – Sękaty, Ostróżki nie ma!
– Co ty żesz opowiadasz, Stokrotko? – karczmarz, zupełnie zaskoczony sytuacją, nie bardzo wiedział co się dzieje. Lecz co by się nie działo, nagłe pojawienie się żony karczmarza wzbudziło zainteresowanie wszystkich gości górskiej gospody, pomimo że godzina robiła się już późna, a atmosfera jeszcze bardziej senna.
– Nie ma jej w pokoju – krzyczała kobieta – okno na oścież otwarte! Nie ma jej! Gdzieżby ona się podziała w taką ulewę? No gdzie? Musiało się co złego stać!
– Nie popadaj w histerię, Stokrotko – właściciel oberży próbował ją uspokoić, choć przy tym sam wyglądał na istotnie zmartwionego i to nie na żarty – zaraz ją żem znajdę…
Oboje pobiegli za pobliskie drzwi, które skrywały za sobą skrzypiące schody na piętro. Na piętrze, z kolei, znajdowały się pokoje gościnne dla strudzonych i niestrudzonych wędrowców oraz pomieszczenia mieszkalne karczmarskiej rodziny. W tym i pokój ich córki, ulokowany na samym końcu ponurego, chłodnego korytarza.
A w pokoju tym – rzeczywiście – łóżko było w nieładzie, pościel rozrzucona na boki, a co gorsza z kilkoma niewielkimi, ale wyraźnie odznaczającymi się na białym materiale plamkami krwi. Okno otwarte na oścież wpuszczało do pokoju chłodny wiatr, zapach wilgotnego powietrza i szum intensywnie padającego deszczu. Pośród tego wszystkiego brakowało ich córki. Nie było wątpliwości, że nie wyszła przecież ot tak sobie na spacer przez uchylone okno, szczególnie po zmierzchu i to w tak paskudną pogodę, po odciętej od reszty świata przełęczy. Po miejscu, które miała przecież dla siebie na co dzień, nie tylko w niepogodę taką jak teraz, ale i w pogodę znacznie przyjemniejszą.
– Sprawdzałam w innych pokojach, czy może nie sprząta, sprawdzałam w spiżarni, byłam w wychodku… – jej głos urwało ogarniające ją przerażenie.
Wszelkie wątpliwości rozwiewały się coraz mocniej, nie zmieniając ani o jotę tego, że zarazem nadal nic nie było wiadomo.
– Może porwała ją trusia? – nagle zza pleców przerażonych rodziców odezwał się Mariollini – słyszałem różne pogłoski, że ich niewielka populacja żyje gdzieś w Górach Czarnych.
Na twarzach rodziców pojawił się blady strach. Ale i niedowierzanie.
*****
– Gdzie jest moja córka!? – karczmarz wrzeszczał bez opamiętania, przyciskając ostrze tasaka do szyi rokitnika, aż jego czarna, twarda skóra naprężyła się i zalśniła w nikłym świetle płonących świec – pytam żem po raz ostatni! Co zrobiłeś mojej córce, kurwi synu?!
Przyciśnięty do karczemnej ściany humanoid z nietoperzym ryjem wyszczerzył nerwowo rząd małych, ale szpiczastych kłów.
– Już ci mówiłem – rokitnik wręcz wypluł z siebie słowa, nie kryjąc złości, pomimo beznadziejnej sytuacji, w jakiej się właśnie znajdował.
– Porwaliście ją, kurwa! – Sękaty nie spuszczał ani grama z tonu, ani też z wściekłości, która wyraźnie zarysowała się na jego twarzy, głębokimi, zaczerwienionymi bruzdami – czatowałeś tu i obserwowałeś, gdy Palowniczka ze swoją ordą wyrwała ją z łóżka! Bogowie tylko wiedzą, co z nią teraz robicie!
– Oszalałeś!? Na oczy nie widziałem Palowniczki – skłamał człowiek-nietoperz – nie wszystkie rokitniki ją znają, do kurwy nędzy!
– Łżesz jak pies! – tasak w dłoni Sękatego zaczął drżeć wraz z przeciągającym się napięciem i narastającymi nerwami. Choć akurat ostatnie zdanie człowieka-nietoperza było faktem. Co prawda ordę Palowniczki, znanej w Górach Czarnych banitki, słynącej z okrutnego nabijania swych ofiar na pal, tworzyli zbójce rokitnicy, pomimo że ona sama była ludzką kobietą, to jednak nie każdy rokitnik miał z nią styczność. Bynajmniej nie bezpośrednią, twarzą w twarz.
– Ubij gada! – ryknął nagle któryś z krasnoludów, a każdy z nich wyglądał na gotowego do tego, aby karczmarzowi pomóc w ewentualnej bitce. Czy też, jak to zostało właśnie określone, “w ubijaniu gada”, pomimo że rokitniki, podobnie jak i nietoperze, były ssakami.
– Może popełniasz błąd – Mariollini złapał delikatnie karczmarza za ramię, jakby chcąc go powoli odciągnąć, bez wywoływania u niego niepożądanych odruchów, ale Sękaty był dla niego z całą pewnością zbyt silny i zbyt masywny, aby dać się odciągnąć od szyi rokitnika – żebyś później nie żałował tego…
– Zostaw go – odezwał się nagle nieznajomy, który kilkanaście chwil temu przybył do karczmy “Między Skałami”, a który to dotychczas konsekwentnie siedział cicho i biernie przyglądał się przebiegowi nabierających tempa zdarzeń – wierzę rokitnikowi, to nie on – dodał po chwili, dotykając palcem zadrapania na twarzy, jednak w głosie jakby wahając się, czy powinien włączać się do tej dyskusji, czy jednak nadal konsekwentnie milczeć.
Wyglądało natomiast to tak, jakby po kilku chwilach jego słowa nabierały realnej mocy i zaczęły się materializować w ciele karczmarza. Ten wszak powoli odsunął tasak od nadwyrężonej szyi rokitnika i wyprostował się, optycznie przybierając tym samym na wzroście i masie. Choć było to tylko, rzecz jasna, złudzenie, wynikające przecież z pozy jaką właśnie przyjął.
– A może to ty? Co? – Sękaty wskazał tasakiem w stronę nieznajomego – przybył żeś znikąd, niewiadomo jak – karczmarz postawił pierwsze kroki w kierunku przybłędy – od sześciu dni szlaki są nieprzejezdne, deszcz nie zelżał w tym czasie ani na chwilę, a ty żeś twierdzisz, że znalazłeś przesmyk, naiwnie wierząc, żem ja, znający okolicę jak własną kieszeń, uwierzę ci na słowo? – był już blisko obcego, na tyle blisko, że pewnie obaj już czuli nawzajem swoje nieświeże i nierówne oddechy, jeden przyspieszony ze wściekłości, drugi ze strachu – co zrobiłeś z moją córką? Podglądałeś ją przez okno? Spodobała ci się, więc uznałeś, że ją sobie wychędożysz? – na tę ostatnią myśl Sękaty wzdrygnął się, a jego skóra przybrała barwy bojowej czerwieni.
– Pod topór z psim synem! – ponownie do rozmowy włączył się któryś z członków krasnoludzkiej kompanii.
– Znam Góry Czarne jak nikt inny – odezwał się nagle humanoidalny nietoperz – poszukajmy jej. Może piorunów się przestraszyła i gdzieś po prostu w panice uciekła?
– Ostróżka nie była bojaźliwa, niczego się nie bała – syknął karczmarz, z nerwów opluwając własne usta – tak jak i ja!
– Poszukajmy jej – włączył się nagle Mariollini – to dobry pomysł. Rozlew krwi jest w tej chwili niepotrzebny, a tylko marnujemy czas, podczas gdy dziewczę być może potrzebuje gdzieś naszej pomocy. Wspomogę was w poszukiwaniach.
Karczmarz zawahał się. Nie do końca wierzył, że jego córka z własnej woli opuściła swój pokój, udając się gdzieś w taką pogodę, ale jednocześnie serce mu zamarło, gdy pomyślał, że zwlekając z poszukiwaniami może narażać córkę na coraz to większe niebezpieczeństwo. Z każdą mijającą chwilą robiło się przecież ciemniej, a ulewa nie odpuszczała ani o jotę.
– Ale ty żesz pójdziesz z nami – Sękaty po chwili wskazał czubkiem tasaka na nieznajomego – będę miał cię cały czas na oku, psi synu.
Niedługo po tym od swojego stołu wstały krasnoludy. Wszystkie cztery jak jeden mąż.
– Pójdziemy z wami – rzucił jakby od niechcenia jeden z nich – będziemy mieli baczenie na to, co tu się dzieje.
Na dworze błysnęło. A za chwilę do izby wdarł się brutalny ryk potężnej burzy.
*****
Huk ogromnych mas wody spadających z wysoka i uderzających o dno Przełęczy Mokrej był tak donośny, że Mariollini de Bastoff momentalnie zrozumiał sens nazwy tego wodospadu. Grzmot. Jak głosiła legenda, a według niektórych była to prawdziwa historia, nazwał go tak jeden z odkrywców, który przybywając na te tereny kilka setek lat temu jako jeden z pierwszych cywilizowanych ludzi w tej części świata, wspomniany wodospad usłyszał już hen, hen z daleka, sądząc że do jego uszu dochodzi zwiastun nadciągającej burzy. A że nazwa ta doskonale odzwierciedla niespokojny charakter tej pełnej energii wodnej kaskady to, choć nie jest ona nazbyt poetycka, ani nie ma w sobie królewskiego dostojeństwa, a już tym bardziej naukowej szlachetności, przyjęła się ona dość szybko i powszechnie wśród wszystkich warstw społecznych. I w takiej to formie funkcjonuje wśród wielu ludów różnych ras po dziś dzień.
Sękaty szedł na czele tej swoistej ekspedycji i prowadził ją, gdyż naturalnym zdawało się, że to właśnie on będzie decydował o szczegółach całego przedsięwzięcia. Choć zarazem można było się z oczywistych względów martwić o jego stan psychiczny oraz o rozsądek w podejmowaniu decyzji. Nie było żadną tajemnicą, że karczmarz nie był w najlepszym stanie umysłowym, ale o dziwo jakimś cudem trzymał swoje zszargane nerwy na wodzy. Wątłość tego stanu rzeczy było jednak widać po jego porywczych ruchach oraz szybkich spojrzeniach, którymi rzucał to tu, to tam, w rozmaite strony świata. Rozglądając się dookoła, prawdopodobnie szukając choćby najmniejszego śladu świadczącego o tym, że gdzieś w okolicy jest jego ukochana córka. Deszcz w tym wszystkim nie pomagał, choć blask gwiazd i księżyca będącego właśnie w pełni dawał im odrobinę światła, które przebijało się przez gęste strugi chłodnego deszczu.
Karczmarz obejrzał się za siebie, jakby sprawdzając, czy wszyscy są. Zamykające pochód krasnoludy tylko pokiwały do niego porozumiewawczo głowami. Gørhoholt, Yngvar, Tårm i Siför, bo takimi imionami pochwalili się przedstawiciele tej niskiej, barczystej, ale jakże dumnej rasy, obiecali karczmarzowi pilnować, czy nie dzieje się nic niepożądanego. W domyśle: czy rokitnik i nieznajomy nie próbują uciec, bądź jeszcze gorzej, czy nie próbują zrobić czegoś jeszcze głupszego. W końcu przecież to właśnie ci dwaj w oczach Sękatego byli najbardziej podejrzani w sprawie zaginięcia Ostróżki.
– Dlaczego idziemy w kierunku Grzmota? – po dłuższym milczeniu Mariollini zagaił do idącego obok niego karczmarza.
– Ostróżka zawsze lubiła… lubi tamże chodzić. Jeśli rzeczywiście przestraszyła się piorunów to najpewniej tamże uciekła. Choć wierzyć żem nie chcę, że się czegokolwiek przestraszyła.
– Oby tak było – westchnął Mariolllini – oby tak było, karczmarzu, że tam ją znajdziemy.
Sękaty nic nie odpowiedział. Nadal rozglądał się nerwowo w poszukiwaniu zaginionej lub śladów świadczących o jej obecności.
Gdy zbliżali się do Kruczych Skał, byli już niemal przed samym wodospadem, jednak ze względu na gęsty deszcz i późną już porę, słabo było widać kaskadę. Podeszli więc bliżej, chodząc wzdłuż brzegów stworzonej przez naturę piscyny, która rozlała się teraz na większej przestrzeni i kawałek dalej przeistaczała się w rzekę Sielankę, która akurat teraz, przy ulewnych deszczach, do najbardziej sielankowych nie należała.
Sękaty nerwowo obiegł okolicę nawołując Ostróżki, a kroku cały czas starał się dotrzymać mu Mariollini. Mniej żwawo poszukiwań dokonywał Grendo oraz rokitnik, a w ogóle poszukiwaniami zdawały się nie być zainteresowane krasnoludy, które tylko przystanęły nieopodal i obserwując rozwój sytuacji rozmawiały o czymś ze sobą zagłuszane szumem ulewnego deszczu oraz donośnym hukiem, którego źródłem były masy wody przewalane przez wodospad. Groteskowo – stojąc leniwie na straży istniejącego porządku.
– Ten nieznajomy ma coś z tym wspólnego – warknął Sękaty w kierunku stojącego kilka kroków dalej Mariolliniego. Ten z kolei przez otaczające ich intensywne wodne dźwięki wszelkiej maści, ledwo go słyszał, stąd też postanowił kilkoma krokami zbliżyć się do rozmówcy.
– Dlaczego tak uważasz? – zapytał po chwili, szukając wzrokiem Grendo.
– Nie wiem, kimże on jest, nie wiem skądże przybył, ba, nie wiem jakże się tu dostał skoro wszystkie szlaki ze wschodu i z zachodu są teraz odcięte. Samże widzisz dookoła, jak jest. A dokładnie w chwili, kiedy ta przywłoka się pojawiła, moja ukochana córcia zniknęła.
– Nie wiesz kiedy zniknęła – Mariollini postanowił nieco uspokoić sytuację, która w każdej chwili mogła się rozognić i wymknąć spod kontroli – zauważyliście to z żoną dopiero później…
– A ty, kurwa, kto żeś jest? Śledczy koronny, do cholery jasnej? Czy o co ci chodzi, pismaku? Mówiłeś, że jesteś dziwopisarzem, a nie włazidupkiem, który wszędzie wpycha swój nochal.
– Tak, jestem dziwopisarzem i rozumiem twoje nerwy. Ale cała ta sytuacja…
– Spójrzże – przerwał mu Sękaty, wskazując na Grendo – kucnął przy kępie kwiatów. Czy to nie dziwne?
– Może coś tam znalazł?
– Tak, kurwa, kwiaty – trudno powiedzieć, czy przez karczmarza przemawiała bardziej oschła ironia, ogniste nerwy, czy łącząca je desperacja – wiesz co to za kwiaty?
– Botanika nie jest moją najmocniejszą stroną…
– Bota… co? Nieważne. To kwiaty ostróżki górskiej. Tak, nazywają się dokładnie tak samo jak moja córcia – złapał głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze próbując uspokoić w sobie tę burzę, która w zbierała się w głębi jego serca – Ostróżka…
– Hmmm… – Mariollini tylko się zamyślił, nie wiedząc, co odpowiedzieć na spostrzeżenie karczmarza. W głębi ducha sam wobec siebie przyznał, że to rzeczywiście dziwne. I podejrzane, że nieznajomy właśnie na te rośliny zwrócił uwagę, zrywając jeden z wystających ponad błoto kwiatów.
– Chodźcie na zachód – nagle, obok nich, niewiadomo skąd i kiedy, pojawił się rokitnik – tutaj ewidentnie nic nie ma, może w panice uciekła w tamtą stronę, a teraz chowa się pod mostem na Sielance.
Tak, to było podejrzane, pomyślał jeszcze raz Mariollini. Ale nie wykrztusił z siebie ani kropli myśli, mając nadzieję, że cała historia znajdzie swój szczęśliwy finał. Kiwnął tylko głową do człekokształtnego nietoperza i chwytając go za ramię ruszył tuż za nim, podażając w kierunku zachodu.
– Jak ci na imię? – zapytał po chwili.
– Vesper – odpowiedział rokitnik – jestem Vesper.
– Chodźmy zatem na zachód – nagle zgodził się dziwnie spokojnym głosem Sękaty.
Ciężka burza wisiała nad ich mokrymi głowami.
*****
Nic. Zupełnie nic. Żadnego śladu. Tylko deszcz i błoto. Błoto i deszcz. Ponura noc.
Jeśli jakieś ślady kiedykolwiek były, zapewne zostały już dawno zmyte przez ulewę. Jeśli jeszcze jakieś odznaczają się w błotnistej mazi znajdującej się pod ich nogami, to słabo je widać przez mętne nocne powietrze rozmyte kroplami deszczu.
– Nie wiem, czy przeszłaby na drugą stronę mostu – rokitnik wskazał na drewnianą kładkę nad Sielanką, która być może wcześniej była solidna, ale teraz pod naporem rozwścieczonej rzeki, której koryto w ostatnich dniach przybrało mocno na sile, trzęsła się jak osika na wietrze i sprawiała wrażenie nadzwyczaj wątłej – sam miałbym obawy. A dalej i tak jest Jezioro Skaliste, które jak wszyscy wiemy też wystąpiło ze swoich brzegów i zalało szlak. Nie ma drogi ucieczki. Nawet wpław jest to zbyt niebezpieczne.
– Ukróćmy łgarstwa tego nietoperzomordego sukinsyna – krzyknął nagle Siför, jeden z krasnoludów.
– Ciało dziewczyny już pewnie dawno puścił z nurtem rzeki – dodał Tårm, kolejny z kompanii tej niewielkiej wzrostem, ale wielkiej odwagą i, jak widać, wielkiej werwą do bitki rasy.
– Tracimy tylko czas w tej ulewie – dorzucił od siebie Gørhoholt – karczmarzu, czas podjąć męską decyzję.
W Sękatym się kotłowało, a myśli przybierały barwy zemsty. Kolor krwi. Wykrzywił twarz w opętańczej złości, która kierowała go na ścieżkę wytyczoną przez wendetę. Prowadzącą do śmierci. A aby na nią wstąpić, musiałby – a właściwie to miał ochotę to zrobić – rzucić się czy to na Grendo, czy to na Vespera, aby własnoręcznie skręcić któremuś kark. A najlepiej zrobić to im obu, aby mieć pewność, że zatłukł właściwą osobę.
– Stać! – między nich wskoczył Mariollini – ostatnia szansa! – krzyknął, po czym odwrócił się w kierunku karczmarza – z myślą o Ostróżce i z nadzieją, że lada chwila ją znajdziemy. Ostatnia szansa…
– Sukinsyny… – syknął Sękaty, a krople deszczu uderzające o jego rozgrzaną do czerwoności twarz zdawały się momentalnie parować.
– Krasnoludy pójdą na drugą stronę Sielanki – ku zdziwieniu wszystkich dziwopisarz zabrzmiał nadwyraz władczo i stanowczo, co było niepodobne do jego łagodnego dość usposobienia – muszę was porozdzielać, zanim poleje się zbędna krew. Ja i Sękaty pójdziemy wzdłuż brzegu Sielanki ku wschodowi, Grendo i Vesper ku zachodowi. Nikt stąd przecież i tak nie ucieknie, a rozdzielając się możemy zrobić więcej… Ostatnia szansa, karczmarzu?
Sękaty splunął. Gęstą, pełną jadu i nienawiści śliną.
– Kurwa – zabrzmiał niezwykle ozięble, czuć było, że jest na psychicznym skraju – Żem daję wam, kurwa, ostatnią szansę.
Wszyscy stali jeszcze przez chwilę i patrzyli po sobie, mokrzy od deszczu, brudni od błota i nabuzowani od otaczającego ich, niewidocznego, lecz mocno odczuwalnego napięcia. Jakby miał zaraz uderzyć w nich piorun, choć przecież cały ten ładunek nerwów znajdował się nie w niebiosach lecz w nich samych. A najwięcej w Sękatym.
– Na co, kurwa, czekacie! – wybuchł nagle karczmarz – ruszać się że! Krasnoludy za most, wy dwaj na zachód, my na wschód. Wypierdalać!
Krasnoludy obróciły się na piętach kiwając krytycznie głowami, ale właściwie bez żadnego słowa ruszyły ku mostowi. Nie wyglądali na specjalnie przejętych faktem, że drewniana kładka kolebała się w rytm naturalnej muzyki, jaką grały jej fale rozwścieczonej Sielanki. Ale takie już były krasnoludy. Odważne. Choć niektórzy twierdzili, że ich odwaga nierzadko graniczy z głupotą.
Vesper i Grendo podeszli do brzegu rzeki, której niespokojny nurt zdradzał, jak wielce niebezpieczny potrafi być ten żywioł.
– Co on robi? – przez Sękatego nadal przemawiała złość, choć teraz w jego głosie znalazło się również miejsce na mieszankę rozpaczy i zdziwienia. Zupełnie niespodziewanie.
– Hę? – Mariollini zrozumiał dopiero po chwili, gdy zobaczył, jak Grendo zeskakuje ze skarpy nabrzeża tuż obok mostu i znika za skalną półką, która co prawda nie była wysoka, ale za nią krył się zdradliwy nurt Sielanki – chce się zabić, czy co?
– Żem wiedział, że on ma coś z tym wspólnego – syknął karczmarz zrywając się do biegu – Ja żem wiedział!
Ale gdy dobiegli do Vespera stojącego nad brzegiem nie spostrzegli ciała mężczyzny unoszonego przez wzburzone wody rzeki. Ujrzeli Grendo trzymającego się belek podtrzymujących most, choć zdawało się, że teraz i one same potrzebują jakiejś dodatkowej podpory, zanim runą w toń Sielanki.
– Co on… – wydusił z siebie Vesper, ale po chwili jego uwagę zwróciły krasnoludy znajdujące się na moście.
– Skurwysyn! Jebany skurwysyn! – krzyczał któryś z krasnoludów, przez deszcz ciężko było dostrzec który z nich. Zresztą na moście zaczął się taniec śmierci, kładka kolebała się coraz mocniej, jak stara łajba na wzburzonym morzu, a krasnoludami zaczęło rzucać od barierki do barierki. Te ostatnie zdawały się być teraz wątpliwą ochroną dla czterech masywnych cielsk, które synchronicznie poruszały się to ku jednej, to ku drugiej burcie kładki.
– A to chuj jeden… – Sękaty patrzył na Grendo, który właśnie w tej chwili w dłoni trzymał sztylet i rozcinał liny będące dość istotnym elementem konstrukcji mostu. Kolejne więzy puszczały, a wraz z nimi kładka stawała się coraz mniej stabilna. Ba! Stabilna to ona nie była już od dawna, teraz balansowała na krawędzi swego istnienia, lawirując między trzymaniem się ledwo na drewnianych nogach, a nagłym runięciem we wzburzoną toń, kotłującą się u stóp tegoż właśnie mostu.
Krasnoludy widziały co się święci, w miarę możliwości wychylając się przez barierki, choć spostrzegły to za późno, aby wrócić na brzeg, z którego przyszły. Dlatego instynktownie ruszyły ku brzegowi, który był im najbliżej, ku przeciwległemu brzegowi Sielanki.
W ostatniej chwili, bo most zaczął się momentalnie sypać. Najpierw jedna belka, później trzy kolejne, a dalej poszło już bez najmniejszych oporów. Konstrukcja z hukiem runęła do wody, a ta porwała jej masywne elementy, rzucając nimi jak drobnymi patyczkami. Nie było jednak widać ciała Grendo wśród wirujących fal i mostowych bali, wystających ze wzburzonej toni, niczym drzazgi z pomarszczonej skóry.
– Ja pierdole – podsumował to Vesper, a na swój sposób podsumowywały to ciągłymi przekleństwami krasnoludy, które nieustannie krzyczały po drugiej stronie rzeki. Choć zarazem ze względu na deszcz i szum Sielanki nie było ich zbyt wyraźnie słychać.
– Jest! – krzyknął nagle Mariollini wskazując na skarpę obok miejsca, gdzie jeszcze kilka chwil temu stał most. Było widać tam dłoń, a po chwili całe przedramię osoby wspinającej się po śliskim, skalistym nabrzeżu.
– Zajebię kurwiego syna! – krzyczał Sękaty biegnąc w tamtą stronę – zajebię!
I kiedy już miał kopnąć osobę wychodzącą ze śmiertelnej pułapki, nagle zamarł w bezruchu. Wtedy dopadł go Mariollini, a zaraz potem i Vesper.
Wszyscy trzej patrzyli sobie pod nogi. Na skraj skarpy, na której wisiała młoda, piękna kobieta z ciemnym lazurowym kwiatkiem wetkniętym w brunatne włosy. Wyglądało to na swój sposób magicznie, choć zarówno włosy, jak i kwiatek były bezlitośnie zszargane przez ulewny deszcz, więc najpewniej nie były to żadne zwidy.
– O… O… stróżka? – wyjąkał ogłupiały zdumieniem i szokiem Sękaty – pomóżcie mi kurwa! – po czym szybko pochylił się nad córką i chwytając ją za ręce wciągnął, przy odrobinie pomocy okazanej przez rokitnika i dziwopisarza, na równą powierzchnię – Ostróżko kochana, ty żyjesz! – objął ją energicznie, choć zarazem czule, po ojcowsku, jakby nie widział jej tysiące lat. Choć nie trwało to nawet jednego pełnego dnia. Ale cóż to był za dzień…
– Nie… – zaprotestowało dziewczę – Nie…
– Już żem myślał, żem cię stracił – załkał ojciec, jednak trudno było dostrzec jakiekolwiek łzy w tej gęstej ulewie – już żem myślał, że cię nigdy nie ujrzę.
Wśród krasnoludów po drugiej stronie rzeki zrobił się osobliwy popłoch.
– Nie! – Ostróżka odepchnęła ojca na tyle mocno, że udało jej się wyrwać z jego silnych objęć. Cofnęła się o kilka kroków od mocno zdziwionych dwóch ludzkich mężczyzn oraz rokitnika, stojących nieopodal brzegu wzburzonej rzeki. A po chwili zaczęło się z nią dziać coś dziwnego.
– Co ci się stało, có… cór… – Sękaty zwątpił. Twarz córki nagle zrobiła się jakaś bez wyrazu, nie tylko bez emocji, ale i bez jej charakterystycznych rys, jakby wszystko rozpływało się w tym nieustającym deszczu. Chwilowe złudzenie? Ale deformacja postępowała i widział ją każdy, mimo że zarazem każdy z nich wątpił w to, co właśnie obserwują ich oczy.
– Grendo? – Mariollini odezwał się jako pierwszy, choć był równie zszokowany, jak i pozostali. Nic dziwnego, przecież przed chwilą stała przed nimi piękna młoda dziewczyna, a teraz w dokładnie tym samym miejscu znajdował się on. O zupełnie innej twarzy niż kilka mrugnięć oczami temu, choć kwiat we włosach pozostawał wciąż ten sam.
– Tak naprawdę nazywam się Laawohee – odezwał się młodzieniec – jestem zmiennokształtnym.
– Ja… Ja… Ja nic nie rozumiem – Sękaty przecierał oczy ze zdumienia i walił się pięścią po głowie – nic nie rozumiem.
– Wyjaśnię! Pozwólcie – zmiennokształtny oddychał ciężko, choć wydawało się, że raczej z nerwów niż ze zmęczenia, pomimo że dopiero co odbył morderczą walkę z przęsłami mostu.
– Gdzie moja córka? Co żeś zrobił z moją córką?
– Ja jestem… twoją córką – odezwał się po chwili Laawohee i choć przez chwilę mógł zabrzmieć jakby wątpił we własne słowa, to jednak w rzeczywistości bardziej wątpił nie w ich sens, lecz w to, czy te słowa w ogóle powinien wypowiedzieć.
– Ale jak to? Jak? Nie rozumiem…
Mariollini i Vesper przyglądali się zaintrygowani. Gørhoholt, Yngvar, Tårm i Siför, znajdujący się na drugim brzegu rzeki, przypominali przegrupowujące się wojsko, choć tak po prawdzie po prostu chyba zaczynali się zbierać w swoją stronę. Tak po prostu. Choć przecież musieli sobie zdawać sprawę, że byli zupełnie odcięci od świata – z jednej strony rwąca rzeka z zawalonym mostem, z drugiej strony słynące ze swoich własnych niebezpieczeństw Jezioro Skaliste, które wylało z brzegów, zalewając jedyny bezpieczny szlak na zachód.
– Jestem zmiennokształtnym i mogę przybrać każdą humanoidalną formę, jaką tylko zechcę.
– Nie jesteś moją córką! Moja córka urodziła się normalna!
– Pozwól mu powiedzieć – Mariollini czuł się zaintrygowany tą historią, wreszcie miał coś, co mógł jako dziwopisarz zawrzeć w swojej księdze opiewającej dziwy tego świata.
– Tak, nie urodziłem się jako twoja córka, ale od dwóch lat jestem twoją córką. Wiem, że to brzmi dziwnie… ale jak dasz mi powiedzieć to dowiesz się wszystkiego – zmiennokształtny zamilkł na chwilę łapiąc kilka oddechów i zbierając myśli – Kochałem twoją córkę. Kochałem ją jak nikt inny i spotykałem się z nią potajemnie przy Kruczych Skałach obok Grzmotu. Specjalnie dla niej przyniosłem z gór i zasadziłem tam kwiaty ostróżki górskiej, bo kwiaty te były równie piękne jak ona i jej imię. Tam się spotykaliśmy i…
– Nic żem nie wiedział o tych spotkaniach!
– Tak, wiem, spotykaliśmy się potajemnie. Wiem, że kochałeś swoją córkę ponad życie i… i właśnie tego się obawialiśmy, że nie zgodzisz się na to, aby Ostróżka była z kimś takim jak ja. Bez przeszłości. Tylko z imieniem i swoją przybraną formą. Spotykaliśmy się potajemnie i się kochaliśmy. O tak, kochaliśmy się! – na te słowa Sękaty wykrzywił się, ale Laawohee zdawał się nie zwracać na to uwagi i kontynuował swoją opowieść – i zapewne nadal byśmy się spotykali potajemnie, gdyby nie to, że dwa lata temu…
Na chwilę ogarnęła ich cisza. Jeśli nie liczyć szumu deszczu i dźwięków wzburzonej rzeki. Zmiennokształtny zaczął płakać.
– Dwa lata temu – podjął się wreszcie kontynuacji swojej opowieści – doszło do wypadku. Ostróżka poślizgnęła się nad brzegiem Sielanki przy ulewie podobnej jak ta, kiedy wody były wezbrane. Byłem przy tym, ale… ale nie potrafiłem zareagować. Nie potrafiłem jej pomóc! – młodzieniec zaczął łkać, niczym dziecko – mogłem tylko patrzeć jak nurt porywa jej piękne ciało…
– Co? – karczmarz chwycił zmiennokształtnego za odzienie – Co ty żesz gadasz? Że moja córka zginęła dwa lata temu? Co to za stek bzdur!
– Wysłuchaj mnie do końca.
– Daj mu powiedzieć – wtrącił się dziwopisarz, notując w głowie każdy aspekt tej historii. Vesper również zdawał się być zaintrygowanym niespodziewaną opowieścią.
– Gdy twoją córkę porwała rzeka i bogowie tylko wiedzą, gdzie zostało wyrzucone jej ciało… – głos mu się załamał, a z oczu napłynęły kolejne łzy – nie mogłem znieść wyrzutów sumienia, że tylko stałem i patrzyłem… nic nie zrobiłem… nic…
– Przecież moja córka żyła, jeszcze dziś rano ją widziałem!
– Przez wyrzuty sumienia postanowiłem przybrać jej formę, bo wiedziałem, że też nie zniesiesz straty pięknej Ostróżki… obaj kochaliśmy ją mocno. I… przybranie jej formy i udawanie jej pozwalało tobie uniknąć jej straty. A mi ukoić ból… na swój sposób… Czułem, że w ten sposób przyczyniam się do tego, że Ostróżka żyje…
– Że niby co? Od dwóch lat żeś imitował moją córkę? Co za głupoty!
– To nie głupoty, to rzeczywistość, ojcz… Sękaty. Sam widziałeś przed chwilą, że wyglądałem jak twoja córka. Mogę w dowolnej chwili zmienić wygląd. Mam to zrobić teraz?
Karczmarz nie odpowiedział. Stał tylko zdębiały, patrząc na rozmówcę dziwnym, obcym wzrokiem, jakby szukał rzeczywistości pośród otaczających go omamów.
– Aż do dzisiaj udawało mi się to doskonale – kontynuował swoją opowieść – chyba aż nazbyt dobrze.
– Co dokładnie masz na myśli? – Mariollini próbował po chwili ciągnąć go za język, podczas gdy reszta stała z boku milcząc i dziwując się całej tej historii.
– Leżałam… Leżałem w swoim pokoju… w pokoju Ostróżki, jako Ostróżka oczywiście – zmiennokształtny po chwili wyrzucił z siebie kolejne fragmenty swojej opowieści – już zasypiałem, kiedy… do mojego pokoju ktoś wtargnął. Wtedy nie wiedziałam… nie wiedziałem kto. Ale jak się później okazało był to jeden z tych krasnoludów. Zatkał mi usta chustą, abym nie krzyczał, związał ręce, abym się nie wyszarpał i…
– …wychędożył? – teraz w dysputę włączył się i Vesper.
– Tak – po chwili odpowiedział ponurym głosem Laawohee, smutno spoglądając na rokitnika – zrobił to na siłę i był przy tym brutalny. Później wyszedł z pokoju, a w jego miejsce przyszedł drugi krasnolud. A później, gdy ten drugi wyszedł… udało mi się nieco zmienić formę i kształt moich rąk, tak że więzy stały się luźniejsze i uciekłam… uciekłem przez okno, nie wiedząc co dalej zrobić. Brzydząc się tego, co się wydarzyło, brzydząc się tego, że zhańbiłem ciało Ostróżki, choć przecież to było moje ciało, ale w jej kształcie… zhańbiłem ją – znów zaczął łkać głośniej, z większym bólem i żalem do samego siebie – zhańbiłem moją ukochaną Ostróżkę, akurat kiedy wreszcie udało mi się pogodzić z jej śmiercią…
– Rozumiem, że… – Mariollini wskazał w okolice poniżej pasa – tam też przybrałeś formę Ostróżki? Skoro krasnoludy ci to zrobiły i nie zauważyły niczego dziwnego…
– Tak, przybrałem w pełni kobiecą formę. Formę Ostróżki. Wiem, jak wyglądała nago i potrafię ją w pełni odwzorować. Mówiłem, przecież, że spotykaliśmy się potajemnie. Że się kochaliśmy.
– O ja pierdolę – skomentował Vesper – co za historia.
– Wróciłeś… Wróciłeś, żeby zemścić się na krasnoludach? – dopytywał jednak dalej dziwopisarz.
– I tak, i nie – odpowiedział po chwili, przecierając łzy drżącymi rękoma – sam w pojedynkę nic bym nie zrobił, ale chociaż mogłem mieć ich na oku i planować coś dalej. Ale nie mogłem przecież wrócić wyglądając jak Ostróżka. Nie wiem, jak by na to zareagowali, czy nie zrobili by rzeźni z karczmy i nie powyrzynali wszystkich. Ale też… nie mogłem… nie mogę znowu przybrać wyglądu mojej ukochanej, już raz zhańbiłem jej ciało. Jej wygląd. Gdybym nigdy nie przybrał jej formy to nigdy by do tego nie doszło. Jestem skończonym idiotą! – opuścił głowę, jakby czekając na ścięcie jej przez niewidzialnego kata.
– Gdybyś nigdy nie przybrał jej formy – odezwał się nagle zimnym, stalowym głosem Sękaty – to od dwóch lat żylibyśmy ze Stokrotką w straszliwej żałobie i nie mielibyśmy tylu szczęśliwych chwil, które przez te dwa lata się wydarzyły. Nie wiem, czy moja Stokrotka przeżyłaby wieść o śmierci Ostróżki. Ani teraz, ani dwa lata temu…
– Ale teraz nie będziesz miał wyjścia – skwitował dziwopisarz.
– Mam wyjście – karczmarz nie odrywał chłodnego spojrzenia od zmiennokształtnego – My dwaj mamy wyjście.
– Co masz na myśli? – zdziwił się Laawohee, przecierając twarz z deszczu i z łez.
– Przybierzesz znowu wygląd mojej ukochanej córci i… i będzieszże moją ukochaną córcią. Wrócimy tak do karczmy i… moja Stokrotka nigdy o niczym się nie dowie. Będziemy nadal taką samą rodziną, jak dotychczas. Nic się nie zmieni.
Zapadło milczenie. Długie milczenie. To nie była codzienna sytuacja, dla żadnego z nich. A podjęta przez karczmarza decyzja wyłamywała się daleko poza ramy znanego im świata. Poza ramy zdrowego w ich mniemaniu rozumowania.
– Musimy tylko wymyślić jakąś sensowną historię na dzisiejszy dzień… Ostróżko. Ale to zrobimy w drodze do domu.
Mariollini zaklął w duchu, ale było to siarczyste klnięcie pełne niezdrowej satysfakcji. Nigdy nie spodziewałby się takiej historii, w tak smętnym rejonie świata jak ten. Sam by czegoś takiego nie wymyślił, choćby główkował nad tym tysiące dni i nocy. Tak, to będzie godna opowieść do jego księgi pełnej dziwów, do księgi rozpamiętującej historie, których świadkiem jest podczas swych wędrówek po najróżniejszych zakamarkach świata. To będzie niesamowita opowieść. O tak!
– Niech ta noc już się skończy, tato – westchnęła smutno Ostróżka, poprawiając kwiatek wsunięty we włosy.
Galeria
Przeczytaj też:
Zobacz inną twórczość mojego autorstwa w kategorii Proza.
kamiloo2k
3 kwietnia, 2021 — 7:24 pm
Bardzo ciekawy post
Tomasz Merwiński
3 kwietnia, 2021 — 7:44 pm
Dzięki! 🙂
Karolina/Nasze Bąbelkowo
4 kwietnia, 2021 — 1:59 pm
Wprawdzie nie moje literackie klimaty,ale mimo wszystko czytało się bardzo przyjemnie 🙂
Tomasz Merwiński
4 kwietnia, 2021 — 5:13 pm
Dzięki za opinię! 🙂
Pojedztam.pl
4 kwietnia, 2021 — 2:48 pm
Super, bardzo przyjemnie było przeczytać ten wpis. Jego lektura okazała się powiewem świeżości.
Tomasz Merwiński
4 kwietnia, 2021 — 5:13 pm
Dzięki wielkie za opinię 🙂
life by Marcelka
5 kwietnia, 2021 — 6:24 pm
czyta się bardzo przyjemnie, jest wciągająco i ciekawie
Tomasz Merwiński
6 kwietnia, 2021 — 6:30 am
Dzięki za opinię! 🙂
halmanowa
8 kwietnia, 2021 — 1:51 pm
To nie do końca moje klimaty, ale muszę przyznać, że opowiadanie bardzo wciągające, dobrze napisane. Przydałaby się korekta (proszę wybaczyć, zboczenie zawodowe), ale mimo wszystko jest kawał porządnej lektury.
Tomasz Merwiński
8 kwietnia, 2021 — 2:56 pm
Nie gniewam się, zdaję sobie sprawę, że przydałoby się tutaj oko profesjonalnego korektora 😉 Dzięki za komentarz!
blogierka
8 kwietnia, 2021 — 10:03 pm
No proszę, jaki wszechstronny z Ciebie człowiek 🙂
TosiMama
9 kwietnia, 2021 — 6:16 am
Klimatyczna opowieść! Bardzo dobrze się ją czyta!
Tomasz Merwiński
9 kwietnia, 2021 — 8:05 am
Dziękuję bardzo za opinię 🙂
Merge
27 lipca, 2022 — 11:38 am
Świetnie się czyta wciąga odprzeczytania pierwszych linijek tekstu . Ciekawie bawisz się słowem