blog z pasją pisany: podróże, marketing, historia

W czym tkwi magia Londynu?

Przebiwszy się przez śnieżnobiałe, puszyste chmury, samolot zszedł niżej, zawisając w przejrzystej płaszczyźnie powietrza, ponad cienkim i rozrzedzonym kożuchem ulepionym z mgły. Nie trwało to jednak długo, skrzydlaty wehikuł powoli, powoli opadł niżej, uderzając wreszcie gumowymi kołami o betonową płytę lotniska w Luton. Czas na wizytę w mglistym Londynie.

Wbrew temu, czego oczekiwałem, a co zapowiadało samo lądowanie, stolica Wielkiej Brytanii wcale nie okazała się miastem zatopionym we mgle. Drugi już raz, będąc rok po roku w tej wielokulturowej metropolii, brytyjski wrzesień raczył mnie słońcem i całkiem przyzwoitymi temperaturami. Gęste od bieli powietrze zostało w Luton, bądź też odpełzło w nieznane wraz z przerodzeniem się ranka w pełne południe. Atmosfera była przejrzysta i słońce swobodnie się przez nią przebijało sprawiając, że dzień ten zapowiadał się na całkiem, całkiem przyjemny.

UCIECZKA… DO METROPOLII

Niektórzy uciekają od dużych miast. Mnie do nich ciągnie. Mają chyba w sobie jakiś dziwny, niepojęty czar, który sprawia, że mnie do nich po prostu ciągnie. Może to ten ruch, nieuporządkowane masy ludzkie przeciskające się między sobą w dziesiątkach, niekoniecznie zgodnych ze sobą, kierunków, może ten nieopisany megamiejski hałas? Może to współczesna nowoczesność poprzeplatana z wiekowością zabytkowych konstrukcji i wielokulturową tradycją, jaką dzierży w swoich granicach stolica Wielkiej Brytanii? Może po prostu odmienność od codzienności, której raz na jakiś czas tak bardzo potrzebuje każdy człowiek?

Odpowiedzi na tak zadane pytania starałem się szukać na żywym organizmie, wędrując po wielu rozmaitych, odmiennych od siebie miejscach Londynu. Rozpocząłem tam, gdzie rozpocząłby chyba każdy – pod przybraną w misterne wiktoriańskie ozdoby wieżą Big Bena, której wizytówki i zdjęcia są ledwie cieniem tego, co można dostrzec gołym okiem. Tak, jakby światło przenikające obiektyw i matrycę lustrzanki zatracało gdzieś swą niezwykłą szczegółowość, którą dostrzega się dopiero stojąc w cieniu najsłynniejszej wieży zegarowej świata. Wkrótce zawitałem i pod stojącym po drugiej stronie rzeki Tamizy – London Eye – robiącym dla odmiany wrażenie nie przepychem, co raczej prostotą i rozmachem swego nieskomplikowanego mechanizmu. Jego powolny, wręcz mozolny ruch, był niemal idealnym odbiciem równie powolnego, mozolnego ruchu na londyńskich ulicach w godzinach szczytu…

Nie znajdując jednak w tych jakże charakterystycznych punktach odpowiedzi na postawione przez samego siebie pytania, zawędrowałem na dzielnicę pełną artystów i ich specyficznych kramów, z równie specyficznymi produktami. Camden Town. Zbiorowisko niezwykłych, niebywałych i niepowtarzalnych osobowości oraz wyrobów, wśród których nie brakuje i zwykłego kiczu, a także pstrokacizny. Wszystko w jednakowo wysokim i odstraszającym standardzie cenowym. Kuszący klimat tego miejsca, okraszony stoiskami z niesamowicie smakowitą chińszczyzną, meksykańszczyzną, włoszczyzną (była i „Kiełbasa from Poland!”), to niewątpliwy atut tego miejsca, które przyciąga spacerowiczów, turystów i poszukiwaczy niezwykłości z całego świata. A zaprawdę, niezwykłe souveniry można znaleźć w niektórych zaułkach Camden Town.

Jednak w poszukiwaniu tego kuszącego czaru, który mnie skusił na podróż do stolicy Zjednoczonego Królestwa, musiałem udać się dalej. Camden Town nadal nie stanowiło odpowiedzi. Może China Town? Bez wątpienia przykuło moją uwagę (i żołądek, wraz z pysznymi, gorącymi bułeczkami Bun). Picadilly Circus? Trudno ominąć kolorowe, wyświetlane na wielkich ekranach (rodem z USA) reklamy, choć to tylko niewielki skrawek całej metropolii. Zalany słońcem i opryskiwany wodą swych fontann Trafalgar Square? Jest to bez wątpienia przyjemne miejsce, by w cieniu wysokiej na 50 metrów kolumny ze stojącym na jej szczycie admirałem Horatio Nelsonem, zasiąść, odsapnąć, odpocząć… i obserwować sokolnika, który w samym centrum 8-milionowego miasta, obok jednej z najruchliwszych ulic, z dwoma jakże dziko i niebezpiecznie (a w kamiennej dżungli wręcz egzotycznie) wyglądającymi drapieżnikami, przepędzał licznie przesiadujące tu gołębie.

TU TRZEBA SIĘ ZGUBIĆ!

Jak się okazuje, nie tylko pośród ulic Londynu można błądzić godzinami, zupełnym przypadkiem raz znajdując się pod okazałym, zachwycającym bogactwem zdobień i szczegółów Westminster Abbey, innym razem pod słynną (nie tylko dzięki pisarce J. K. Rowling) Kings Cross, a później jeszcze pod katedrą św. Pawła. Tu można zabłądzić i w instytucji kulturalnej, do jakich bez wątpienia należą: o znakomitej światowej sławie British Museum, Natural History Museum czy National Gallery. Niezliczone okazy archeologicznych artefaktów z całego świata, z przekroju całej historii ludzkości (egipskie mumie i sarkofagi, słynna maska „dymiące lustro” z Jukatanu, kajaki Innuitów, greckie hełmy, celtyckie ozdoby i tysiące innych!), ale i dziejów naszego globu na długo przed tym, jak Homo Sapiens zszedł z drzewa (szkielety protoplastów człowieka, czy dinozaurów), a wreszcie arcydzieła światowej klasy artystów – Leonardo Da Vinci, Rembrandt, Van Gogh, Cezanne, Velazquez – wszystko to, co dotychczas było dla mnie jakimś obcym obiektem na książkowej ilustracji. Teraz wszystko to miałem na wyciągnięcie ręki. Jednak i owe artefakty, nawet te najbardziej owiane tajemniczością, magią, egzotyzmem – nie dawały odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie.

Zawędrowałem więc pod twierdzę Tower of London i dumnie pnącą się tuż obok konstrukcję Tower Bridge, czyli jedną z kolejnych wizytówek stolicy Wielkiej Brytanii. Ta ostatnia, podobnie jak wspomniany już Big Ben, z bliska prezentuje się zupełnie inaczej (lepiej!), niż na zdjęciach czy filmach, na żywo robiąc jeszcze większe wrażenie i wprawiając człowieka w podziw. Nie zna granic podziw nad monumentem o stalowej konstrukcji obudowanej kamieniem w stylu neogotyckim, który to będąc cudem inżynierii końca XIX wieku, wciąż zdumiewa, mimo iż wiek XXI trwa już w najlepsze.

Nie mogło mnie zabraknąć i pod Buckingham Palace, który w świetle płonącego na niebie słońca lśnił jak na królewską rezydencję przystało – godnie i majestatycznie, oraz w pobliskim Hyde Parku, tłumnym nie tylko od spacerowiczów i ludzi rozkoszujących się piknikiem, ale i licznych innych przedstawicieli istot zamieszkujących Londyn: przesympatycznych szarych wiewiórek z puszystymi ogonami, kaczek czy łabędzi.

Konieczna okazała się wizyta w przesławnym Królewskim Astronomicznym Obserwatorium w Greenwich usadowionym na wzgórzu górującym nad Londynem, będącym wyznacznikiem przebiegu południka zerowego. W ten oto sposób mogłem zetknąć się z żywą historią poznawania przez ludzkość odległego wszechświata, stanąć w jednym momencie na dwóch półkulach naszego globu… Jednak i to nie pozwoliło odpowiedzieć na pytanie – „w czym tkwi magia Londynu, dlaczego tak bardzo kusi on do wstąpienia w swe wielkomiejskie progi?”.

LONDYN JEST ODPOWIEDZIĄ

Tak oto wędrując po alejkach, uliczkach i przedzierając się przez istne samochodowe estakady, tak oto gubiąc się pomiędzy tradycyjnymi angielskimi domkami, przechadzając się w cieniu historii, a zarazem w cieniu nowoczesnych szklanych biurowców, czułem się niczym współczesny Sherlock Holmes, prowadzący dochodzenie w intrygującej go sprawie. Teraz zaś czuję się niczym Szekspir, przelewając na papier tę oto przygodę, nurtujące mnie pytania bez odpowiedzi, trudne do opisania wrażenia i wspomnienia zalegające głęboko w duszy.

„W czym tkwi ponętna magia i urok Londynu – oto jest pytanie”.

Brak jednak na nią jednoznacznej odpowiedzi. Po prostu… cała magia Londynu tkwi w nim samym. W nim całym!

P.S.

Przyznam w tym wszystkim, że zmęczyło mnie – nie fizycznie, a bardziej psychicznie – poszukiwanie trudnej odpowiedzi na proste pytanie. Zmęczył mnie Londyn. Chętnie bym teraz od niego odpoczął… w Moskwie, w Tokio, w Buenos Aires, a może w Nowym Jorku?


Przeczytaj też:

Nie tylko wielki Londyn potrafi oczarować podróżnika, ale i również mniejsze miejscowości, takie jak Bath.

« »