Depeche Mode nie musi być na tabloidach, w telewizyjnych ramówkach i na radiowych listach przebojów (choć, chcąc nie chcąc, wszędzie tam gości od trzech dziesięcioleci), by przykuwać uwagę milionów ludzi na całym świecie. Wystarczy, że zespół ten wypuści nowy materiał lub zapowie nową trasę, a robi się wokół niego niezwykły, choć niewidoczny dla szarego wyjadacza chleba, ruch. Płyty z muzycznych półek, a bilety z koncertowych kas, znikają w zadziwiającym tempie. A wszystko za sprawą tego, iż w efekcie długiej, bez wątpienia wyśmienitej działalności artystycznej Depeche Mode, zrodziła się nowa, ogólnoświatowa nacja. Nacja „depeszowców”. I oni wszyscy wcale nie muszą mówić wspólnym językiem, by się nawzajem doskonale rozumieć, „depeszowcy” stworzyli swoją specyficzną kulturę, która sprawia, że ludzie ci doskonale rozumieją się bez względu na to z jakich długości i szerokości geograficznych pochodzą. Między innymi owe wzajemne zrozumienie się udowodnili na Stadionie Narodowym w Warszawie, gdzie 25 lipca 2013 roku legendarny zespół Depeche Mode dał swój koncert promujący nowy album „Delta Machine”.
Ową kulturę nacji „depeszowców” (może powinienem zacząć pisać dużą literą – tak jak nazwy innych narodowości?) w polskiej stolicy było czuć i widać doskonale. Nikogo nie trzeba było namawiać czy zachęcać… ba, nie trzeba było w ogóle nic mówić, by 40 tysięcy fanów DM wzniosło ponad głowy ręce i falowali nimi w rytm „Never let me down again”! To już jest wrosłą w koncerty DM tradycją. To element kultury tego narodu. Podobnie jak dziesiątki innych wzajemnych interakcji na linii fan-celebryta (zapalanie zapalniczek, klaskanie w rytm „Shake the disease”, wspólne śpiewanie refrenów największych hitów…). Ci ludzie, bez względu na to o kim mówimy, czy o tych, którzy stali pod sceną i trzymali w dłoniach płonące zapalniczki, czy o tych, którzy biegali po scenie z mikrofonem w dłoni, wzajemnie rozumieli się perfekcyjnie.
Koncert był niesamowity. I na tym właściwie wypadałoby poprzestać w jego relacjonowaniu, gdyż żadne słowa nie są w stanie oddać wrażeń, jakie odbiły się w mojej pamięci w trakcie całego show. Wszelkie słowa mogą tylko rozmyć całą fantastyczną atmosferę tamtego niezapomnianego wydarzenia. Trzeba jednak pochwalić zespół za nieustannie wysoką formę, Dave`a Gahan`a za głos, który mimo już dość mocno posuniętego wieku wokalisty, nie zawiódł ani razu, a także za jego sceniczne akty. Skąd ten facet ma tyle sił? Skąd on ma tyle energii w sobie? Przez całe dwie godziny koncertu!
Wszystko (może poza nagłośnieniem stadionu, za które odpowiadają technicy) stało na bardzo wysokim poziomie – wokal, muzyka, wideo-prezentacje, ciekawe interpretacje starych utworów, cała ta „depeszowa” atmosfera… Trudno jest po tak fantastycznym koncercie pozbierać się do kupy i cierpliwie oczekiwać kolejnego – w 2014 roku w łódzkiej Arenie. Lecz z drugiej strony owe powolne odliczanie jest przyjemne, ekscytujące, pozwala nadać każdemu kolejnemu dniu odpowiedniego, „depeszowego” rytmu… To „tylko” 100 dni, to „tylko” 200 km.
I tak oto człowiek powoli, powoli przyjmuje obywatelstwo „depeszowców” żyjąc ich rytmem – od koncertu do koncertu.