Nieczęsto norweskie kino gości na szklanym ekranie w moim domu. Ale, nie ukrywam, ten opis zachęcający do obejrzenia filmu “Złe dni” mnie zaintrygował: małżeństwo, które dybie nawzajem na swoje życie, nagle staje przed wspólnym wrogiem. Brzmi to bowiem dość ciekawie…
…i oglądając, przyznaję, nie tylko na papierze, ale i na ekranie jest również dość ciekawie. Choć specyfiką tego filmu jest opowiadanie historii z przymrużeniem oka, z początku delikatnym przymrużeniem, ale jednak. Wówczas trudy małżeńskiego życia bohaterów zdają się jakby lżejsze, choć ich wzajemne zabawy z bronią lekkie być wcale nie muszą. Z czasem jednak przymrużanie oka staje się coraz większe, a film robi się coraz bardziej “tarantinowski”. I choć uwielbiam kino spod znaku Quentina Tarantino, to jednak tutaj coś mi nie gra. Może to, że jednak nie robił tego Quentin Tarantino we własnej osobie i jest to jedynie jego marna imitacja? A może ten styl prowadzenia opowieści jednak nie pasuje do całej koncepcji tego filmu? Bo początek zapowiadał się przyzwoicie… ale końcówka filmu to już jakby “głupotka”.
Jednak obejrzenie “Złych dni” to nie strata czasu. A przynajmniej nie zupełna. Bo ostatecznie oglądało się to całkiem, całkiem przyjemnie… choć wraz z upływem czasu trzeba było łapać coraz to większy dystans do tego, co widzimy na ekranie. Aby się na końcu nie zawieść zupełnie.
Przeczytaj też:
Szukasz więcej interesujących propozycji z kina norweskiego? Sprawdź serial „Lilyhammer”.