“Lilyhammer” to taki serial nieoczywisty, bo już samo połączenie kina norweskiego z amerykańskim brzmi dość niecodziennie, choć bez wątpienia nie niewiarygodnie. Jak głoszą serwisy filmowe – serial ten jest zaliczany do kategorii kryminalnych, ale… No może bez tego “ale”. Bo rzeczywiście “Lilyhammer” to przede wszystkim kryminał, opowiada bowiem historię (fikcyjną, rzecz jasna) nowojorskiego gangstera, który idąc na układ z policją, w ramach programu ochrony świadków, wylądował w dawnym mieście olimpijskim – norweskim Lillehammer. I tu zaczyna się jego przygoda i budowa nowego imperium kryminalnego. Oczywiście całość to nie taki typowy ciężki serial kryminalny z ponurymi scenami pełnymi krwi, wulgaryzmów i brutalności, czy zdegenerowanych umysłów (choć mocniejsze sceny tu, owszem, bywają). To przede wszystkim serial z delikatnym przymrużeniem oka. Bywa zabawnie, bywa lekko, trochę sielsko, ale przede wszystkim norwesko. Serial ten bowiem doskonale wtapia się w norweskie środowisko, nie tylko krajobrazowe, ale i społeczne. I uwypukla różnice mentalne między amerykanami a norwegami, którzy to najwyraźniej potrafią tym samym złapać do siebie dystans, pokazując swoją nację w krzywym zwierciadle. Pośmiać się z samych siebie. I to w taki przyjemny sposób.

Skoro jest tutaj “norwesko” to musi być również i zimno, mroźnie, śnieżnie, ale i wesoło. Przyznam, że serial ten wciągnął mnie. Nie będę go wychwalał pod niebiosy, bo nie jest to szczyt szczytów, ale zarazem jest to coś nieco innego od tego, do czego przyzwyczaiła nas współczesna telewizja, coś bardziej oryginalnego. Coś, co przyjemnie się ogląda i z zaciekawieniem śledzi losy bohaterów. Bo i ci potrafią wzbudzić niemałą sympatię.


Przeczytaj też:

Jeśli w Norwegii jest dla Ciebie za zimno – zobacz inne ciekawe miejsca w Europie, niż Lillehammer.