Tuk-tuk pędzi, jak na swe tuk-tukowe możliwości, po asfaltowej drodze – a to wzdłuż wysokich zielonych ścian zbudowanych ze smukłych palm, gęstych krzewów i wysokich traw, a to wzdłuż szarych murów domostw, zazwyczaj już wysłużonych, w widoczny sposób sfatygowanych. Po przejechaniu wzdłuż wielu wsi i po minięciu naturalnych przestrzeni między nimi, mijamy wreszcie niewielki sklep, by tuż za nim zjechać w boczną trasę. Tym razem nie taką, jak dotychczas, tj. pokrytą asfaltem, lecz kostką brukową. Choć, co trzeba przyznać, w całkiem dobrym stanie, co na Cejlonie wcale nie jest takie oczywiste. Kilkadziesiąt metrów dalej tuk-tuk zatrzymuje się, a jego kierowca wysiada i oznajmia łamaną angielszczyzną, że jesteśmy na miejscu. Na miejscu… czyli gdzie? Bo wynająłem go na przejazd do Galle – do ładnego, historycznego miasta na południu Sri Lanki. A ewidentnie jesteśmy gdzieś indziej. Na pewno nie w żadnym mieście.
Kopalnia moonstone’ów w Sri Lance
To kopalnia moonstone’ów. A mówiąc bardziej po polsku: kopalnia kamieni księżycowych. Wbrew swej nazwie, to jak najbardziej ziemski minerał, wcale nie przywędrował do nas ze srebrnego globu. Zresztą, tutaj, w tej cejlońskiej kopalni, dobitnie widać, skąd ów kamień się bierze. Z głębokiej na kilkanaście metrów pionowej dziury w gruncie, zabezpieczonej drewnianymi belkami, na dno której to schodzi człowiek, by brodząc w wodzie wydobywać na powierzchnię muł. Breję, która następnia jest wypłukiwana z nadzieją, że znajdzie się tam cenny kamień. A kamień ten to odmiana ortoklazu, który co prawda można znaleźć jeszcze w kilku innych częściach świata – w Brazylii, na Madagaskarze, w Meksyku, w Australii, a nawet i w Polsce – jednak jego najbardziej cenione okazy, kamienie księżycowe najlepszej jakości, można znaleźć w Sri Lance i Indiach. A przy tym za najbardziej wartościowe uznaje się te bezbarwne, niemal przeźroczyste, lecz z charakterystycznym niebieskim połyskiem. Połyskiem pojawiającym się wraz z przesuwaniem czy obracaniem w palcach kamienia.
Oczywiście ta barwa kamienia księżycowego to nie jedyna, jaką wydobywa się w spartańskich warunkach w tej cejlońskiej kopalni. Jak można zobaczyć na własne oczy, jest tego znacznie więcej – bogactwo kolorystyczne całej masy różnorodnych kamieni wręcz zachwyca. A każdy z moonstone’ów – pojedynczo, z osobna – o indywidualnym, nierównym kształcie, wręcz “surowym”, dosłownie przykuwa wzrok. Choć przecież są jeszcze takie pierwotne, nieidealne… a może właśnie dlatego?
Kolejne etapy życia każdego z kamieni sprawiają, że nabierają one uroku. I przybierają na cenie. Jakby było to wynagrodzeniem ścieżki, jaką muszą w swym nieożywionym życiu przetrwać. Najpierw wydobyte z mulistego dna kopalni, w którym tkwiły przez tysiące, czy nawet miliony lat – w oczach Europejczyka: z prowizorycznej kopalni, czy nawet wręcz z “biedaszybu”, z którego trafiają na powierzchnię, na światło tropikalnego słońca. I tu odbywa się pierwszy społeczny awans kamieni księżycowych, ze zwykłych elementów struktury podłoża pod naszymi stopami przeistaczają się w indywidualne, samodzielne, oczyszczone z ciężaru przeszłości byty. Już nie oblepione błotem, lecz przyjemnie połyskujące w promieniach słońca.
Następnie kamienie są sortowane i trafiają pod strzechę, do prostych warsztatów, gdzie przechodzą kolejne etapy obróbki. Ich nierówne, czy wręcz niesforne, pierwotne kształty są poddawane tarciu, które sprawia, że kamienie stają się obłe, łagodne, nabierają formy, która nadaje im dodatkowej wartości. Zwiększa to bowiem nie tylko ich możliwości komponowania się z innymi elementami biżuterii – pierścieniami, naszyjnikami, czy kolczykami – ale i najzwyczajniej w świecie stają się tym samym same w sobie cenniejsze. Bardziej cywilizowane.
Wreszcie oszlifowane moonstone’y, już oprawione w srebra i złota, wiszące na naszyjnikach, wyrastające z obręczy pierścionków i sygnetów, czy wyeksponowane na mniejszych i większych kolczykach, trafiają w ostatnie miejsce kopalni. Do stojącego na jej terenie sklepu z biżuterią, skąd to głównie zagraniczni klienci mogą wynieść garść swoistych pamiątek, które w ich odległych domach będą przypominały o Sri Lance. Użyteczne suweniry, za które trzeba swoje zapłacić, ale i które swoje są warte. Nie tylko materialnie, ale i estetycznie.
Turysta dopiero po przebyciu całej tej ścieżki, wraz z kamieniami księżycowymi, przechodząc przez kolejne etapy ich życia, docierając wreszcie do stoiska jubilerskiego… może opuścić kopalnię moonstone’ów. I choć brzmi to jak końcowy etap ich życia to jednak jest to faktyczny początek.
I właśnie teraz nastaje czas, by z garścią biżuterii udać się do Galle, które jest już całkiem, całkiem blisko.
Przeczytaj też:
To co? Ruszamy do miasta Galle?
A może jednak wolisz na północ, tam gdzie leży Ahungalla?