Wybierając się w podróż na portugalską Maderę, należy uzbroić się w żelazne nerwy i solidną ilość dodatkowych zapasów adrenaliny. A to dlatego, iż jej wyczerpywanie rozpocznie się już od pierwszej styczności z tą wulkaniczną wyspą, leżącą gdzieś pośród szumiących wód Oceanu Atlantyckiego. Rozpocznie się od uderzenia kół lądującego samolotu o płytę lotniska w Funchal, nawiasem mówiąc lotniska zawieszonego nad skalistym wybrzeżem na potężnych betonowych kolumnach, które to pozwalają wydłużyć pas startowy z pierwotnych 1600 metrów do 2,7 kilometra. Mówi się nawet, że lotnisko to jest jednym z najbardziej niebezpiecznych na świecie. Ale kto by się tym przejmował?

Drugi skok adrenaliny następuje mniej więcej 15 minut od wzięcia kluczyków do samochodu od pracownika wypożyczalni. A dokładnie w okolicy Machico oddalonym od lotniska o ledwie kilka kilometrów, tj. w miejscowości, w której to na rondzie lokalny kierowca za późno przypomina sobie o fakcie, że pierwszeństwo mam ja. I gdyby nie ostrożność oraz dodatkowy zmysł, który kazał mi niemal w ostatniej chwili mocno nacisnąć pedał hamulca, mogłoby być naprawdę nieprzyjemnie. Auto Maderczyka minęło linię samochodu, którym kierowałem o kilka metrów i zatrzymało się dopiero po drugiej stronie ronda.

Gdy pierwsze emocje nieco opadły – zarówno te z lotniska, jak i te z ronda, okazało się, że kolejne przygody spędzone za kierownicą wcale nie będą spokojniejsze. Choćby przez stromą, wijącą się niczym wąż, a ponadto i wąską drogę na Encumeadę, ograniczoną z jednej strony skalną ścianą a z drugiej strony kilkusetmetrową przepaścią. Drogę tę tu i ówdzie przecinają zalegające na niej różnej wielkości kamienie. Spadły one na ulicę gdzieś z bliżej nieokreślonej „góry” w bliżej nieokreślonym czasie. Może miesiąc temu? A może kilka minut temu? Gdyby spadły właśnie teraz, gdy jadę tą trasą, mogłyby pokiereszować auto, wgnieść maskę, uszkodzić koło, rozbić szybę. Ale, tak po prawdzie, to wszystko to nic takiego wobec potężnych głazów, które leniwie leżały na asfalcie „jak gdyby nigdy nic”, a które to z auta mogłyby pozostawić metalową miazgę. Lub zepchnąć je w przepaść. Za każdym razem, gdy takie myśli człowiek odpycha od siebie – wówczas wyobraźnię podsyca stalowa barierka postawiona na skraju drogi, a która to jest rozerwana na pół… a jej ramiona, wygięte impetem uderzenia czy ilością masy uderzającego obiektu, pochylają się w głąb przepaści. Na szczęście, dla ochłodzenia emocji, na maskę auta spada wartki strumień wodospadu, który przecina drogę gdzieś wewnątrz nierówno wyciosanego, zalanego ciemnością tunelu. Uff…

Źródła przygody

Cel tej, jak i każdej kolejnej „przejażdżki” na Maderze, wart jest jednak tych wszystkich wydatków adrenaliny. Już sama Boca de Encumeada, przełęcz o wysokości tysiąca metrów, gwarantuje niezapomniane widoki z poszarpanymi wierzchołkami gór, których strome zbocza zlewają się we wspólnym punkcie w położonej głęboko, głęboko pod kołami auta dolinie. Widok, co najmniej zachwycający!

To jednak nie wszystkie powody, dla których po powrocie z Madery można sobie mówić: „warto było”. Na końcu tej trasy czekają na mnie lewady, tj. stare systemy nawadniania, które sprowadzają świeżą wodę z gór ku dolinom, niczym starożytne rzymskie akwedukty. Z tą jednak różnicą, że lewady są skromne, nie rzucają się w oczy, są ledwie kamiennymi „rowami” czy „rzeczkami”, którymi woda płynie leniwie, a wzdłuż których prowadzą rozliczne piesze szlaki. Jednym z takich szlaków można dotrzeć do dwóch wodospadów: Risco oraz 25 fontes. Czy też właściwie, do wysokiego, smukłego wodospadu Risco, którego długi warkocz wody spływa szumnie z wysokich gór, ku położonej 100 metrów niżej dolinie, oraz do niecodziennej naturalnej „studni”, w której to woda cieknie wzdłuż jej ścian z tytułowych 25 źródeł. Ciężko co prawda stwierdzić, czy rzeczywiście jest ich dwadzieścia pięć, ale z pewnością wejście pod spływające strumienie zimnej wody daje mnóstwo orzeźwienia w tak upalny dzień, jak ten, w którym dotarłem pod te maderskie źródła wody.

Po wszystkich zachwytach, trzeba wrócić kilka kilometrów tą samą trasą, która z jednej strony zachwyca magicznością żywych tuneli utworzonych z rosnących na zboczu drzew oraz przykuwa wzrok widokami na góry, z drugiej zaś strony przeraża wąskimi przejściami, zerwanymi tu i ówdzie barierkami oraz stromą przepaścią, niknącą gdzieś wśród gęstej zieleni. Trzeba to jednak traktować nie jako przeszkodę, lecz jako element przygody. Jako część planu wydatkowania nadmiarów zabranej ze sobą adrenaliny.

Szczytne cele

Kolejne dwa cele mojej wyprawy to dwa szczyty dominujące nad Maderą: Ruivo i Arieiro. Pod ten drugi, można podjechać autem, parkując niemal na jego czubku, tuż nieopodal radaru NATO, który pracuje nieustannie, choć na swój sposób leniwie, cicho mrucząc zza wysokiego płotu z zasiekami. Ze szczytu tego (1818 m n.p.m.) prowadzi jednak kilkukilometrowa trasa górska na najwyższy wierzchołek Madery: Pico do Ruivo (1862 m n.p.m.). Już sam szlak, podobnie jak wcześniejsze lewady, zachwyca i sięga do najgłębszych pokładów ludzkiej wyobraźni oraz do resztek uchowanej adrenaliny. Kamienne ścieżki, biegnące wzdłuż grzbietów górskich, nikną bądź to za kolejnymi skałami, bądź to w chmurach, które płyną niczym mleczna zawiesina z jednego zbocza na drugie. Całość wygląda niczym drogi Inków położone wysoko w Andach, mimo że do brzegów Ameryki Południowej jest dobrych kilka tysięcy kilometrów. Już sam ten szlak i rozpościerające się z niego widoki wystarczyłyby na wspomnienia z tej wyprawy. Jednak, aby czuć się w pełni usatysfakcjonowanym – dlaczego nie miałbym sięgnąć po więcej? Po wyżej! Wszak jeszcze tylko kilkaset kroków w górę, po stromym skalistym wejściu, by móc oglądać całą wyspę z jej najwyższego punktu. A widoki te równają się satysfakcji z pokonanych kilometrów górskimi szlakami, z pokonanej różnicy poziomów…

 

Przedsmak

A to wszystko to dopiero początek maderskiej przygody. Można tu bowiem ujrzeć znacznie więcej, nie tylko chłodne górskie szlaki, nie tylko mokre lewady, których jest tutaj około 3000 kilometrów. Opowieść pod tytułem „Madera” to także liczne wątki o wulkanicznych jaskiniach, o dziesiątkach kilometrów skalnych tuneli, o jednym z najpiękniejszych ogrodów świata, o naturalnych basenach z przyjemnie ciepłą wodą, o miejscu, gdzie po raz pierwszy w historii Portugalii rozegrano mecz piłki nożnej (choć bardziej kojarzy się tę wyspę jako miejsce narodzin legendarnego już za swego życia Cristiano Ronaldo) i pewnie o jeszcze wielu innych rzeczach. Ale nie mogę pisać o tym wszystkim jednocześnie. Bo jeszcze , Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, zauroczysz się w tej wyspie od samego czytania. Zanim postawisz tam swoją stopę…


Przeczytaj też:

Jeśli ponad krajobrazy naturalne preferujesz krajobrazy miejskie, odwiedź Funchal, czyli stolicę Madery.

A może wolisz lepiej poznać wulkaniczną przeszłość wyspy? Zagłęb się więc w powulkaniczne jaskinie w São Vicente.