Tematyka Powstania Warszawskiego to trudna tematyka. Pod wieloma względami. Co do tego nie można mieć najmniejszych choćby wątpliwości. Wątpliwości z całą pewnością pojawiały się jednak względem tego, czy młody Komasa podoła, biorąc w swoje ręce do reżyserskiego oszlifowania scenariusz filmu, którego bohaterowie wrzuceni zostają na plan powstańczej stolicy. Co na to artysta i podległa mu ekipa – rozwiał wszelkie obawy, czy tylko je scementował?
Oglądając „Miasto 44” należy już w prologu rozwikłać – o czym tak właściwie jest ten film? O Warszawie, która przeżyła własną śmierć? O ludziach, którzy bili się w imię wzniosłych wartości? O historii, której karty pisane były krwią? Nie, to film o miłości. To film o uczuciach. Czy to do kobiety, czy do Ojczyzny – ale o uczuciach. Warszawa z 1944 roku to „tylko” tło dla całej opowieści. Albo „aż” tło.
Głównymi bohaterami są młodzi ludzie, pełni chęci do życia i wewnętrznej radości, ludzie którym przyszło żyć w czasach istnego piekła na ziemi. Piekła, które staje się kontrastem dla klasycznego (tu: tragicznego) trójkąta miłosnego, w którym to tak naprawdę nigdy nie dowiadujemy się, kogo bardziej pokochał Stefan – delikatną, subtelniejszą Alicję, czy bardziej waleczną i bohaterską Kamę? Tego tak naprawdę nie dowiemy się nigdy, bo historia ubrana w szaty Powstania Warszawskiego nie może się zakończyć szczęśliwie. Po prostu nie może.
Zdając sobie sprawę z tego, iż „Miasto 44” to film przede wszystkim o namiętnościach targających młodymi umysłami, patrzymy wówczas na niego nieco inaczej. Cała ta krwawa otoczka, nie tylko gęste serie kul sypanych z karabinów, świszczących obok naszych uszu, ale i fragmenty ludzkich ciał, całe masy trupów, dym, popiół i gruzowiska mają być swoistego rodzaju kontrastem… i dowodem na to, że potrafimy być ludźmi, nawet w nieludzkich czasach. Bardzo nieludzkich czasach. Choć nie wątpię, że ma to być również pewnego rodzaju hołd. Hołd dla miasta i dla ludzi, którzy oddali swe życie w imię Ojczyzny.
„Miasto 44” bez wątpienia zachwyca obrazami, choć wcale nie są one optymistyczne. Ale ujęcia, kreacje, scenografia, efekty specjalne – wszystko to stoi na najwyższym poziomie artystycznym! Akcja nie pozwala się nudzić choćby przez chwilę. Cała ta powstańcza estetyka, bieg wydarzeń, umiejętnie budowane napięcie – wszystko to sprawia, że widz z zainteresowaniem (i niepokojem) śledzi losy bohaterów, choć nierzadko kolejne ujęcia mrożą krew w żyłach…
Nie znaczy to jednak, że film ten uniknął wad. Tzw. „sceny slow motion” i wkomponowana w nie muzyka – to chyba niezbyt trafiony zabieg artystyczny Komasy. Można domyślić się „co autor miał na myśli” – co chciał w ten sposób przekazać, ale właśnie przez te sceny mogą nas gryźć myśli: „dlaczego akurat w ten sposób?”. W tak bardzo zniechęcający…
Generalnie jednak Komasa zostawił po sobie naprawdę solidne dzieło, do którego chętnie jeszcze nie raz powrócę. Być może niekiedy film oburza, ale też porusza, wzrusza, z całą pewnością budzi różne emocje. I o to właśnie chodzi! O emocje! Film nie nudzi, zastanawia. Wpuszcza mnóstwo świeżości w tematykę, która już wielokrotnie została przemielona przez naszą kulturę. I to mi się podoba! Tak, to mi się podoba.
Nihil Novi
15 października, 2017 — 9:32 pm
Tematycznie ciekawy, wciągający, choć ja także nie zakochałam się w tych wszystkich „nowoczesnych” środkach artystycznych – przy filmach o historii wolę bardziej konwencjonalne podejście 😉