Jeśli mówię, że droga tutaj nie była łatwa to nie mam na myśli tego stromego, kamienistego zejścia, którym musiałem przejść, uważając, aby nie potknąć się lub nie skręcić kostki. Ta ścieżka była akurat prosta. Szczególnie w porównaniu z tym, co musiałem przejść po drodze z Bavaro, aż tutaj. A właściwie nie tyle przejść, co przejechać. Niełatwe drogi, po których poruszałem się z niewielką prędkością: piaszczyste, kamieniste, pełne dziur lub błotnistych bajor, albo po prostu wałęsającego się po nich bydła. Niekiedy trzeba było się wycofać i poszukać innej trasy, aby nie utknąć w bagienku na dobre, bez zasięgu w telefonie, nie wiedząc czy ktokolwiek będzie tego samego dnia przemierzał podobną trasę i czy byłby skłonny pomóc w wydostaniu się z naturalnej pułapki. Bo, niestety, do pokonywania dominikańskich dróg (momentami wręcz bezdroży) służy mi nieco podniszczona kia rio, a nie nowoczesne auto terenowe wyposażone w wyciągarkę, czy inne rozwiązania techniczne pomocne w takich sytuacjach. Dlatego przed wjechaniem w jakąś drogę trzeba się dwa razy zastanowić. Albo wysiąść z auta i sprawdzić stan nawierzchni, przez którą planuje się przejechać.
Ale przeżycia u celu podróży wynagradzają. Gdy człowiek słyszy szum wody spadającej z wysoka, będąc w otoczeniu lasu równikowego, czuje wpływ tej kojącej naturalnej melodii na skołataną duszę. Gdy widzi jasny, wodnisty welon ciągnący się na kilkanaście, czy kilkadziesiąt metrów, ze skalistego szczytu, prosto do niewielkiego zbiornika wodnego, od razu czuje się… w sposób niełatwy jednoznacznie do opisania. Jest to bowiem połączenie radości z ulgą, zachwytu ze spokojem, relaksu z ekscytacją. A jedyne, co wówczas do głowy przychodzi to jakże wyświechtane stwierdzenie: “jest pięknie”.
Salto Alto
Wjazd na teren, na którym znajduje się wodospad znany tutaj jako Salto Alto, jest dość zaskakujący. Trzeba bowiem wjechać autem w coś na wzór podwórka, a następnie przejechać polną drogą, wzdłuż wiejskich zagród, udać się tym samym wgłąb terenu, by tam wreszcie dotrzeć do miejsca, gdzie można pozostawić swój pojazd na czymś, co pełni funkcję parkingu. Choć jest to właściwie kawałek twardej, w miarę równej powierzchni wyglądającej jak mocno sfatygowany trawnik.
Dopiero tutaj widać, że znajdujemy się na terenie atrakcji turystycznej, może nie jakoś nadzwyczaj obleganej, ale jednak też nie zupełnie zapomnianej. Kilka zaparkowanych pojazdów zdradza, że przy wodospadzie znajdę kilkanaście osób, choć nie od razu do wodospadu muszę się udać. A to dlatego, iż obok parkingu znajduje się coś na wzór niewielkiego rozlewiska, które najpewniej zasila wodospad Salto Alto. Piszę “najpewniej”, bo przyjeżdżając tu najpierw znajduję się na poziomie szczytu tego wodospadu, choć jego samego jeszcze nie widzę. Aby znaleźć się u jego podnóża, z widokiem na spadającą z góry wodę, muszę po nierównych schodach zejść w dół, w znaczne zagłębienie w terenie, na dnie którego znajduje się zbiornik wodny, do którego z głośnym szumem wpada warkocz Salto Alto. Tu i ówdzie kręcą się ludzie, niektórzy pływają w oczku wodnym, a ja przyglądam się całej scenie i podziwiam, co natura jest w stanie stworzyć, a czego człowiek jeszcze nie zniszczył.
Salto de Socoa
Niedaleko od Salto Alto, przynajmniej jeśli chodzi o rzut oka na mapę, znajduje się kolejny wodospad, który wcześniej, przy internetowym badaniu terenu, zwrócił moją uwagę. Mowa o Salto de Socoa, do którego dojazd jest nieco bardziej oczywisty, nie wymaga bowiem przejazdu przez teren czyjegoś domostwa. A nawet w pewnym momencie pojawiają się skromne, ale jednak, tabliczki wskazujące kierunek. Jest tu też większy parking i dodatkowa turystyczna infrastruktura, być może niewielka, lecz sugerująca, że miejsce to może być popularne wśród turystów. Zresztą, po zejściu po kamienistej drodze w dół, można przekonać się o tym osobiście. Z oddali już słychać szum wody i głosy rozbawionych ludzi, którzy w strumieniach wodospadu kąpią się, albo po prostu miło spędzają czas na brzegu, przy butelce Brugala lub innego lokalnego specjału. Na brzegu porośniętym dziką roślinnością lasu deszczowego, którego nazwa zdradza zmienność pogody w klimacie, w jakim znajduje się Dominikana. Zresztą, nie muszę długo czekać, aby się o tym przekonać na własnej skórze, bowiem w kilka chwil po przyjściu pod wodospad Salto de Socoa, wysoko nad moją głową jasne chmury zmieniają swoją konsystencję. Z niegroźnych głębków zamieniają się w nasączone wodą gąbki, z których nagle wyciskany jest gęsty, ale ciepły deszcz. Tylko po to, by postraszyć ludzi, a w chwilę później nagle przestać i zniknąć, pozostawiając na nieboskłonie miejsce dla gorącego karaibskiego słońca.
Salto de Anamuya
W przeciwieństwie do Salto Alto i podobnie, jak do Salto de Socoa, trasa pod trzeci z wodospadów, nie sprawiała mi tylu problemów, nie rzucała pod nogi kłody, czy raczej gigantyczne dziury pod koła, a przez to nie dłużyła się przez związany z tym stres spotęgowany być może przesadnie ostrożną, powolną jazdą. Tutaj dojechałem w większości dobrymi drogami, w znacznej mierze wyasfaltowanymi, bez większych dziur, a jedynie z progami zwalniającymi, które czasem chciały nie tyle spowolnić, co unieruchomić przejeżdżający przezeń pojazd. Bowiem najeżdżając na źle wyprofilowane betonowe garby, trzeba było się liczyć, że ich wierzchołki będą haczyć boleśnie o podwozie niewielkiego auta, być może za którymś razem je uszkadzając. Jak się jednak zdaje, trudność dotarcia do wodospadu jest tutaj odwrotnie proporcjonalna do spektakularności tej formacji geograficznej. Salto de Anamuya prędzej bym opisał, jako kaskady na szumiącej rzece, nie jednak wysokie, lecz po prostu liczne. Przecinające rzekę, która płynie po dominikańskiej ziemi pod nienachalnym kątem. Ale trzeba przyznać, że i taka naturalna formacja ma swój urok i rzucić nań okiem nie zaszkodzi. A nawet wręcz warto, bo zawsze jest to coś innego, niż to, co widziało się dotychczas.
Salto del 12 – wodospad, którego nie było
Co jednak ciekawe, najtrudniejszym do “zdobycia” był dla mnie wodospad, którego nazwa była równie tajemnicza, jak i on sam – ukryty gdzieś pośród dominikańskich zarośli. Gdy teraz myślę o Salto del 12, zastanawiam się, cóż może oznaczać ta liczba? Wysokość? Liczbę progów wodnych? A może wiąże się z nim jakaś inna historia? Taka jak choćby moja historia eksplorowania dominikańskich wodospadów i wieńcząca ją wyprawa do Salto del 12. Oto bowiem pierwotnie całkiem niezła polna droga, nagle przeistoczyła się w istne pobojowisko pełne podłużnych dziur, nie tylko rowków, ale i rowów, głębokich wręcz okopów, być może wydrążonych przez wodę, która tędy spływa podczas intensywnych ulew w porze deszczowej. Tak to przynajmniej wyglądało z perspektywy kierowcy…
W ostatniej chwili zdecydowałem się wycofać kię rio, zanim utknąłem na dobre w jakimś dole. Wrzuciłem bieg wsteczny i wciskając mocno gaz, próbowałem wycofać, biorąc kolejne dziury między koła, manewrując by nie wpaść w jedną, czy w drugą naturalną pułapkę zastawioną na nieroztropnych kierowców i nie utknąć w żadnej z nich na dobre. Krótki fragment polnej drogi – kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów – po której jazda dłużyła się niemiłosiernie. Jeśli moje czoło zrosił wówczas pot, z pewnością nie był on wywołany sączącym się z nieba upałem, co emocjonującą sytuacją. Choć i słońce robiło swoje.
Zgubna nierzadko wiara w swoje umiejętności, tym razem nie była zdradliwa – udaje mi się wreszcie opuścić najgorszy fragment drogi, w którą przecież sam, na własne życzenie wjechałem, wreszcie wycofałem się i zaparkowałem auto na trawiastym poboczu, obok czegoś, co wyglądało jak opuszczony chałupko-szałas, by w dalszą drogę ruszyć pieszo. I by podczas tej wędrówki przekonać się, że to, co uznałem za najgorszy fragment tej drogi, było jedynie początkiem czegoś znacznie gorszego. Jeszcze większych dziur, lejów po deszczowej bombie, wydrążonych na zboczu nachylonym pod coraz większym kątem i opadającym do koryta płytkiej, ale całkiem szerokiej rzeczki. Uff… dotarłem. A właściwie: dotarłem do miejsca, które miało być początkiem mojej faktycznej pieszej wędrówki. Bowiem teraz to właśnie ta rzeczka wyznaczała dla mnie azymut, choć wędrowałem nie jej płytkim korytem, a nabrzeżem pełnym zarośli, poprzecinanym niekiedy… fragmentami druta kolczastego.
Przedzieranie się przez zarośla nie było być może czymś najtrudniejszym, co mnie na Dominikanie spotkało, ale nie mogę też powiedzieć, aby była to trasa zupełnie łatwa. Po drodze było przecież tak wiele interesujących rzeczy – dźwięków, zapachów i widoków – którymi można było się zainteresować. Wystarczająco dużo, by stracić uwagę, by nie patrzeć pod nogi, by się zagapić, nieopatrznie stawiając stopę w niewłaściwym miejscu i dając się poparzyć jakiejś nieznanej mi roślinie. Roślinie, która z naszego niezapowiedzianego spotkania pierwszego stopnia pozostawiła pamiątkę na mojej skórze, wypalając w niej bliznowatą szramę na długie, długie miesiące. No cóż, takie pamiątki mają swój urok.
Na szczęście cel mojej wędrówki nie był nadmiernie odległy. I dość szybko mogłem się przekonać, że rzeka po drodze się urywa, jej koryto wysycha, pozostawiając jedynie tu i ówdzie niewielkie kałuże, a wraz z rzeką wysycha wodospad. Pozostaje po nim jedynie skalna półka i leżące kilka, czy kilkanaście metrów niżej oczko wodne, które w tej bezwodospadowej ciszy wygląda jakoś tak smutno. Nie powiem, że ponuro, ale po prostu smutno – dając do zrozumienia, że nie zawsze efektem naszego wysiłku jest to, czego oczekujemy. No cóż, wodospadu być może nie znalazłem, na pewno nie takiego lejącego się z góry na dół, ale jednocześnie muszę przyznać, że takie doświadczenia też są cenne. Uczą podróżnika, że oprócz rzeczy, które znajdzie na mapie, musi też czasem brać pod uwagę okresowość pewnych zjawisk. Musi brać pod uwagę to, czy łaskawość deszczów pozwoli, aby taki mały fenomen natury w ogóle zaistniał lub… zniknął w ciszy. Być może to też lekcja, która mówi, że i pora deszczowa może mieć swój urok? Bo jest w stanie napędzić naturę do poziomu, który znacznie bardziej zachwyca niż kawałek suchej ziemi pod nogą.
Na koniec lania wody…
Czy to wszystkie wodospady Dominikany? Oj, nie, jest ich tu zdecydowanie więcej. Gdybym tylko miał znacznie więcej czasu i możliwości, zapewne zobaczyłbym ich większą ilość. Poświęciłbym długie godziny na przemierzanie dominikańskich bezdroży lub świeżo położonych asfaltowych dróg i przejeżdżał przez podwórka mieszkających tu ludzi, by odkrywać kolejne wodne kaskady i cieszył nimi oczy. Nawet, gdyby akurat nie sączyła się z nich żadna kropla. Nawet, gdyby okazywały się małe. Nawet, gdyby miały być zupełnie turystom nieznane.
Bo lubię czuć w sobie zew odkrywcy. Mimo że, jak się zdaje, wszystko już na tym świecie zostało kiedyś przez kogoś już odkryte.
Przeczytaj też:
Jeśli lubisz przyrodę to zobacz też Park Narodowy Los Haitises w Dominikanie.
Ale mogą zainteresować Cię również cenoty w Meksyku.