W kalendarzu był początek września – w górach więc, takich jak Tatry, spodziewać się mogłem różnych skrajnych historii pogodowych. W rzeczywistości jednak spotkała mnie ta najmilsza – bezchmurna, pełna słońca, momentami nawet ponad miarę upalna. Ale zarazem napawająca optymizmem i chęcią życia. Przy każdym kroku namawiająca: idź dalej, zobacz więcej, jeszcze kawałek. Jeszcze krok, kilometr, cały szlak. Bez baczenia na to, że przecież dnia następnego miałem wziąć udział w biegu charytatywnym na ulicach Zakopanego. W konkurencji, w której czas może się nie liczył, ale wypadałoby chociaż dobiec do mety.

A tymczasem na szlakach mnie poniosło. Poniosło mnie na kilkadziesiąt kilometrów przebytych pieszo. Szlakiem z Doliny Kościeliskiej do Chochołowskiej i łączącą je przełęczą Iwaniacką. Ale nie żałuję ani jednego kroku. Bo każdy kolejny krok to inny widok – równie piękny jak poprzedni.
Dolina Kościeliska do schroniska Ornak
A wszystko zaczęło się niepozornie, gdzieś na początku szlaku, gdzie musiałem się przeciskać w tłumie turystów, którzy zalewali szlak szerokim, gęstym i gwarnym strumieniem. Jednak z każdym kilometrem pozostawionym za sobą, pozostawiałem również kolejnych turystów, których strumień przerzedzał się coraz bardziej, oddając więcej przestrzeni do maszerowania i podziwiania otaczających nas widoków. Bo widoki, zaiste, coraz piękniejsze, będące żywym dowodem na to, dlaczego ludzie tak bardzo kochają Tatry. I generalnie góry.


Trudno jest też słowami oddać urok tych gór. Można opisywać kształt skał, zarys wierzchołków, czy choćby szum płynącego strumienia, bądź wreszcie liści drzew bujanych na wietrze. Czy to jednak odda choćby w promilu urok tego miejsca? Nawet zdjęcie pozostaje tylko zdjęciem. Tu trzeba po prostu przybyć osobiście – by na własne oczy (i inne zmysły) przekonać się, jaką magię kryją w sobie Tatry. Jakie atrakcje Dolina Kościeliska kryje na swej długiej, wijącej się między szczytami trasie.



I tak oto można odznaczać na owej trasie kolejne punkty wycieczki – tu skałka taka, tam inna. Tu strumień zawija w jedną stronę, tam płynie pod skałą, a tu widać zbójnicką kapliczkę. Tam wreszcie w skalnej wnęce dostrzec można figurkę św. Katarzyny w Bramie Kraszewskiego, która przecież bramą, bynajmniej nie taką typowo ludzką, nie jest, a jedynie formacją skalną. A sama figurka? No cóż, postawiono ją tutaj w 1897 roku jako wotum dziękczynne za uratowanie życia leśniczemu, który to spadł ze skały w czasie usuwania drzewa.

A co dalej? Dalej następna atrakcja Doliny Kościeliskiej. Niepozorny krzyż, który łatwo umknąć może naszej uwadze, bo stojący nieco dalej od szlaku, gdzieś pośród zieleni. A znany jako Krzyż Wincentego Pola. Tak, tego poety, geografa, patrioty, który polecił by w 1852 r. ów krzyż z napisem “I nic nad Boga” tu postawić. Miejsce jednak nie jest zupełnie przypadkowe, bo w XIX wieku istniała tu mogiła, której dziś już nie widać. A według góralskich opowieści, miała być mogiła młynarza króla Zygmunta I Starego.

Idąc dalej, docieramy wreszcie do Schroniska PTTK na Hali Ornak. Tu szlaki rozdzielają się w różnych kierunkach. I tu czas podjąć decyzję, jaki będzie następny krok.


Smreczyński Staw
Jedna z odnóg prowadzi na Smreczyński Staw. Dolina Kościeliska jest już tu w swej górnej części, więc i podejście na staw jest nieco pod górę – niby niedługie, ale jednak zależnie od tego, kto ile już przeszedł – może być nieco męczące. Warto jednak tych dodatkowych kilka kroków zrobić, aby choć kilka chwil spędzić nad taflą wody, która przed wiekami przyciągała różne artystyczne dusze. Wszak owe polodowcowe jezioro morenowe było malowane przez Walerego Eljasza-Radzikowskiego, Wojciecha Gersona, czy Leona Wyczółkowskiego. Dziś może je na swój sposób wymalować obiektyw twojego aparatu, smartfona, albo przynajmniej oko wyryć w pamięci ludzkiej obraz jeziora, które według góralskich wierzeń miało nie mieć dna. A bez względu na to, czy owe dno posiada, dziś widzimy, jak pięknie otaczają go szczyty i las.



Przełęcz Iwaniacka
Przychodzi wreszcie czas, aby zejść ze szlaku z Doliny Kościeliskiej i ruszyć ku szlakowi w Dolinie Chochołowskiej. I tu z pomocą przychodzi Przełęcz Iwaniacka, która owe doliny łączy, choć jej strome podejścia na pierwszy rzut oka nie wydają się nazbyt pomocne. Są wymagające, męczą, przyprawiają wędrowca o kolejne krople potu na czole. Szczególnie w ten upalny dzień…



…ale jednocześnie daje satysfakcję. Trud wynagradza kolejnymi widokami, kolejnym strumieniem, który spływa po górskim zboczu, kolejnymi przedstawicielami ptasiego rodu, przesiadującymi to tu, to tam i wygrywającymi wesoło swoją melodię. Przełęcz Iwaniacka cieszy i raduje, nawet jeśli męczy. Daje też więcej oddechu i spokoju, bo jak się zdaje, mniej turystów tu zbacza, większość pozostała gdzieś tam dalej, na najpopularniejszej części szlaku. Można więc się wreszcie poczuć, jak w wielkich górach, a nie w lunaparku pełnym ludzi. I złapać oddech pełną piersią.


Jednak i ten spokój kiedyś musi się skończyć. Szybciej, niż myślimy, brutalniej, niż się spodziewamy.







Dolina Chochołowska. Z psem, z wózkiem, rowerem, busem…
“Chwila” spędzona w spokojnej przestrzeni Przełęczy Iwaniackiej rozbestwiła mnie na tyle, że zderzenie ze strumieniem ludzi płynącym Doliną Chochołowską było dla mnie zaskakujące. Można tu przyjść z psem, rzecz jasna odpowiednio zabezpieczonym na smyczy, więc nie brakuje i takich wędrowców. Nie brakuje i turystów z dziecięcymi wózkami i na rowerach. Są ludzie z kondycją i bez kondycji, są turyści zaprawieni w boju i tacy z doskoku. Bo mimo wszystko łatwo się tutaj dostać, rzecz jasna nie od strony Przełęczy Iwaniackiej, bo to oznaczałoby znacznie większy wysiłek, który trzeba włożyć najpierw w “odhaczenie” innej tatrzańskiej doliny…






Tymczasem Dolina Chochołowska jest na swym początku w znacznej mierze wyasfaltowana. A tym samym owa Dolina Chochołowska dojazd dla busów czy małych “ciuchci” turystycznych ma zagwarantowany, co ułatwia tu przybycie każdemu, kto gotów jest wysupłać kilka groszy za ów przejazd. I w ten oto sposób psuje wrażenia z wędrowania po górach – bo cóż to za wędrówka wśród lasów i szczytów, jeśli pod nogami płaska tafla ciemnego asfaltu, a obok mija nas miniaturowa lokomotywa ciągnąca wagoniki pełne ludzi?

To jednak czeka nas na końcu Doliny Chochołowskiej. Po jej drugiej stronie, tej po której znalazłem się po zejściu z Przełęczy Iwaniackiej, znajdziemy znacznie przyjemniejsze atrakcje tych gór – to właśnie one przyciągają rzeczone tłumy. Tam czeka nas przepiękna Polana Chochołowska w okolicy której natkniemy się na pasące się owce i krowy, drewniane zabudowania, jakże charakterystyczne dla tej części Polski. Jest i niewielka, ale dodająca uroku okolicy kapliczka pw. św. Jana Chrzciciela.



Idąc dalej, nim dojdziemy do wdzierającego się brutalnie w te góry asfaltu, miniemy Skałę Kmietowicza z wpuszczoną weń tablicą upamiętniającą dawne dzieje. Wspominającą wszak ks. Józefa Leopolda Kmietowicza, tj. przywódcę powstania chochołowskiego, tegp ostatniego zwanego również insurekcją pod Tatrami. A ta wybuchła przeciw uciskowi władz austriackich. Choć oczywiście Kmietowicz nie był jedynym przywódcą tego zrywu, ten jednak pochodził z Chochołowa, od którego pochodzi nazwa samej doliny. Warto tu wspomnieć, że uczestnikiem tych wydarzeń był też sam Jan Krzeptowski zwany Sabałą, honorowy przewodnik tatrzański z XIX wieku. Może już gdzieś obiła ci się jego historia o uszy?






Wróćmy jednak na szlak, który ciągnie się tutaj dalej – wraz z każdym krokiem rzedną szczyty ciągnące się po bokach, rzednie również tłum, który w znacznej mierze pozostawiłem za swoimi plecami. Rzedną również siły, po przejściu kilkudziesięciu kilometrów w górach, w przededniu mojego startu w charytatywnym biegu, który przyciągnął mnie do Zakopanego. Bez cienia wątpliwości gęstnieją jednak przyjemne wspomnienia, które zapisały się z tej wędrówki w mojej głowie. I wierzę, że pozostaną w niej na wiele, wiele lat.


Przeczytaj też:
W bliższej lub dalszej okolicy warto zobaczyć też takie miejsca, jak miasto Wisła, czy miasto Żywiec.