Wrześniowe słońce, choć już nie u szczytu swej formy, mimo wszystko nadal potrafi w odczuwalny sposób zaznaczyć swoją obecność. Wszak nadal rozrzuca gorące promienie energii, zarazem leniwie wspinając się na czyste przejrzyste niebo, pod którym wody Atlantyku spokojnie, niespiesznie obmywają tu piaszczyste, tam skaliste wybrzeże hiszpańsko-portugalskie. Rzeka Gwadiana, oddzielająca od siebie te dwa iberyjskie kraje, również snuje się leniwie, bez większego entuzjazmu mieszając się z wodami oceanu.
Zresztą, tutaj wszystko jest jakieś takie leniwe. Ospałe. Ociężałe.
Ayamonte po hiszpańskiej stronie granicy, a Vila Real de Santo António po portugalskiej, również zdają się spoczywać leniwie, naprzeciw siebie, przyglądając się sobie bez większego zainteresowania. Jedynie niewielki prom, regularnie kursujący pomiędzy obydwoma miasteczkami, świadczy o jakimś życiu na pograniczu. Gdyby oddalony o kilka kilometrów most, przebiegający nad Rio Guadiana, przejął i tę, jakże skromną przecież, część ruchu, mogłoby się wydawać, że tu jest tak dalece leniwa atmosfera, że ani Portugalczycy Hiszpanów, ani Hiszpanie Portugalczyków nigdy nie odwiedzili. Może jedynie widzieli się wzajem, siedząc leniwie na ławkach, o ile w ogóle chciałoby im się podnieść ponad swe nosy lornetki. Albo o ile chciałoby się im podnieść powieki i rozbudzać z drzemki.
Nie przyjechałem tu jednak raczyć się lenistwem, choć w mniejszym lub większym stopniu taka chęć siedzi w każdym człowieku. Przybyłem tu, by pobłądzić pomiędzy murami domostw, wśród wąskich uliczek, by zasmakować nieco klimatu…
…prawdziwej sjesty. Jeśli miejscowym się nigdy nigdzie nie spieszy i prowadzą raczej senny tryb życia, to sjesta jest esencją ich codzienności. Ulice pustoszeją, ruch zamiera, jedynie czas próbuje płynąć z wolna. Leniwie. Możemy myśleć na ten temat co tylko zechcemy, ale musimy pamiętać, że to niemalże święty rytuał każdego mieszkańca Półwyspu Iberyjskiego.
Jednakże spacerując wzdłuż wąskich uliczek Ayamonte, niekiedy ciężko jest uwierzyć w lenistwo miejscowych. Niektóre place: pełne przepięknych ławek zdobionych obrazkami naniesionymi na glazurowane płytki; niektóre domostwa: misternie zdobione i pedantycznie zadbane – ktoś musiał spędzić nad tym sporo czasu, do perfekcji doprowadzając szczegóły i szczególiki ozdób. Zresztą, na miejscu, z opisu jednego z pomników, prezentującym mężczyznę z bukłakiem w dłoni, można dowiedzieć się, iż do roku 1956 w miejscowości tej nie było bieżącej wody. Musiała ona być dostarczana przez takichże właśnie roznosicieli, a może donosicieli, jakkolwiek nieelegancko czy wręcz negatywnie to brzmi. A do lekkich prac na pewno to nie należało.
Generalnie jednak Ayamonte jest miejscem wielu kontrastów. Z jednej strony wspomniane ładne, zadbane skwerki, stylowe budownictwo, błękit widzianego w oddali oceanu, mini ZOO z tygrysem i lwami, marina pełna przepięknych jachtów… z drugiej zaś strony obdarte ściany z odpadającym tynkiem, chińskie centrum handlowe – na zewnątrz z łuszczącą się farbą, a wewnątrz tanią tandetą, czy chociażby portowe nabrzeże pełne mniej lub bardziej obrzydliwych śmieci (pośród których można dostrzec małe kraby). Przyjemnie jest jednak usiąść na glazurowanej ławce, w cieniu palm i zajadając się pysznymi lodami obserwować leniwie płynące życie miejscowej ludności.
Równie leniwe życie toczy się po drugiej stronie Gwadiany. Leżąca tam niewielka portugalska miejscowość Vila Real de Santo António przez wielu uznawana jest za raj dla zakupowiczów. Możemy tu w atrakcyjnych cenach zakupić rozmaite tekstylia – głównie zaś chyba ręczniki, ściereczki i rękawice kuchenne, a wiele z nich ozdobnych w tradycyjne portugalskie barwy oraz symbole. Wszystkie uliczki zdają się być tu takie same, gdy patrzy się w ich głębię odmierzoną niemalże od linijki – nieskończenie proste i nieskończenie białe. Nieskończenie leniwe.
Ayamonte, Vila Real de Santo António, ale i wiele innych pobliskich małych miejscowości, takich jak Isla Canela czy Isla Cristina, graniczą z wodami wielkiego Atlantyku. I choć wydaje się, iż wody rzeczonego oceanu snują się leniwie, to de facto wykonują tutaj nader mozolną pracę, dając przede wszystkim radość dość licznym, jak na tę porę roku, tłumom turystów. Obmywając złote brzegi, wyrzucając na piaszczystą plażę ogromne meduzy, muszle, niekiedy jakieś utensylia, raz to zakrywając dno… i odkrywając je. Zakrywając i odkrywając. Zakrywając… i odkrywając. Leniwie.
A w tym wszystkim niewiarygodne jak duża różnica w linii brzegowej może być pomiędzy atlantyckim odpływem a przypływem (i nie mówię tu teraz o przybrzeżnych falach, lecz o rzeczywistych pływach wywołanych siłami oddziaływania księżyca). 100? 200? Bez wątpienia i 500 metrów, a może i więcej. Na odsłoniętym dnie można znaleźć wiele ciekawych rzeczy, nie tylko małych, drobnych muszelek, nie tylko sporych rozmiarów i różnych kształtów muszli, ale i kraby, ich skorupy, zagubione w wodach oceanu „gadżety” (o mniej lub bardziej turystycznym charakterze), czy też… rodem z horrorów strzykwę, czyli stosunkowo nieduże żyjątko, bądź co bądź budzące swym wyglądem więcej grozy i odrazy, aniżeli sympatii. Ponoć jednak pełnią one ważną rolę, nie tylko w oceanicznym ekosystemie, ale i w medycynie ludowej, choćby w jakże odległych Chinach.
Jednak odpływ to nie jedyny powód, dla którego warto wybrać się na spacer wzdłuż plaży na styku Hiszpanii, Portugalii i Atlantyku. Tym powodem jest również… noc. Pełnia księżyca. Blask naszego naturalnego satelity, odbijający się od pofalowanej tafli szumiącego oceanu. To taki kojący dla duszy głos. To taki oddech natury. Leniwy, choć pobudzający oddech…
To czysta przyjemność podróżowania i poznawania nowych miejsc.