Budzi mnie nabożny śpiew muezina. Nie ten sam elektroniczny głos puszczany z kasety, do którego przez ostatnie dni przywykłem w sąsiedniej Turcji, i który słyszałem jeszcze wczorajszego wieczora, gdzieś w nadgranicznej Adanie. Tu, w Damaszku, w stolicy Syrii, bardzo wczesny poranek przeszywa głos prawdziwego człowieka ulepionego z muzułmańskiej wiary wielbiącej dobroć Allaha. I jego niespokojny charakter. Tak budzi się życie każdego dnia Ramadanu w najdłużej nieprzerwanie zamieszkałym mieście świata.
Spojrzałem na leżącą obok mnie Olgę, moją towarzyszkę tej niesamowitej podróży. Beztrosko śpi.
Bardzo dobrze pamiętam jak granicę z Turcją udaje nam się, o dziwo, przekroczyć dość sprawnie, bez zbędnych i czasochłonnych komplikacji. Dlatego szybko ruszamy w długą drogę z monotonnymi widokami za autobusową szybą, ku stolicy Syrii, kraju dotychczas odizolowanego, będącego według amerykańskiej propagandy członkiem tzw. Osi Zła. Obecnie, pod wodzą prezydenta Baszara al-Assada, państwo to uchyliło nieco swych ciężkich bram dla turystów z całego świata, zarazem bardzo ostrożnie otwierając się na nowe prądy umysłowe i technologie.
Tymczasem my jednak kierujemy się prosto na masywne wzgórza, gdzie swą potężną twierdzę, ulokowaną na szczycie 650-metrowego uskoku, wznieśli przed kilkuset laty sami krzyżowcy. To imponujący, zachwycający, wzbudzający respekt, ale i bajecznie piękny zamek – Krak des Chevaliers. „Twierdza Kurdów”.
Przechadzając się po potężnych fortyfikacjach górujących nad rozległą doliną trudno uwierzyć, że jakiekolwiek średniowieczne wojska były zdolne do ich zdobycia. Grube, wysokie mury z licznymi blankami, pnące się ku górze, stojące na straży owej twierdzy solidne wieże, liczne szczeliny strzelnicze, zieleniejąca, zakwitnięta szeroka fosa i do tego zupełnie niesprzyjające potencjalnemu najeźdźcy uwarunkowania terenowe. Forteca więcej niż genialna. W jej wnętrzu do dziś świszczą wiatry, które pamiętają dawne dzieje – zwycięskie i przegrane bitwy europejczyków, którzy przybywali tu raczej po sławę i pieniądze, niż dla zaspokojenia duchowej żądzy obrony Ziemi Świętej i ideałów chrześcijaństwa.
Kolejnym etapem w tej niesamowitej podróży jest Maaloula – jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie można jeszcze usłyszeć mowę Biblii, tj. język aramejski. Przejeżdżając przez to urokliwe miasteczko, autobus meandruje główną drogą pomiędzy domkami przylepionymi do skalistych zboczy i wspina się nieco w górę, ku klasztorowi św. Sergiusza. Tu nie wolno nam ani kamerować, ani też robić zdjęć – a szkoda, bo na prawdę jest czemu. Wspomniany klasztor to surowa, wręcz ascetyczna budowla, która urzeka prostotą i skromnością urządzenia – ale taka właśnie była ta wiara u zarania swych dziejów. Surowa, ascetyczna, prosta i skromna. Gdzie i kiedy zostało to wszystko zatracone na wyboistej drodze zwanej historią?
Wieczorem, gdy słońce kryło się za falistymi grzbietami nieodległych gór Antylibanu, wjechaliśmy w granice prastarego Damaszku. Najdłużej nieprzerwanie zamieszkałego miasta świata. Wbrew temu, czego się spodziewałem, nie uderzyło mnie tu przekwitające brzemię historii, co raczej ogólnie pojęty rozgardiasz, nieład i brud.
I potężny huk, wręcz wybuch, eksplozja – czyżby zamach, czyżby wojna? Nie. W ten oto efektowny sposób Syryjczycy dają sobie znak, że słońce schowało się za górami i można rozpocząć wieczerzę po całodniowej głodówce. Taki jest tutaj Ramadan.
Lecz to wszystko jest już nieistotne, gdyż całe to wspomnienie dnia wczorajszego, choć miłe, ulatnia się bezlitośnie i rzeczywistość znów przybiera dźwięki ramadanu – wspomniany już śpiew muezina. Budzę się z sennych wspomnień…
(…) FRAGMENT (…)