Islandzki film “Na głębinie” w reż. Baltasara Kormákura jest obrazem opartym na faktach – można więc oczekiwać od niego sporej dawki realizmu, a przez to i być może elektryzującej opowieści o życiu. Opowieści o przetrwaniu rozbitka w mroźnym morzu niedaleko Islandii. Opowieść o sile ludzkiej woli. O pragnieniu życia.
Nie do końca jednak tak jest. Nie ma tutaj bowiem wielkich zmagań, głębokich scen o nadludzkim wysiłku fizycznym wkładanym przez bohatera w przeżycie. W walkę rybaka, który wylądował za burtą przy temperaturach powietrza i wody oscylujących wokół zera. Jest raczej nadzwyczajna biologiczna predyspozycja… wynikająca być może – po prostu – z otyłości bohatera. Być może jest też w tym trochę szczęścia. Albo przypadku. Bądź jednego i drugiego jednocześnie. Ale przecież właśnie i tego niekiedy wymaga przetrwanie w codziennym życiu. Czy jest więc w tym coś złego? Coś niewłaściwego?
Wcale nie musi być w tym coś złego. Widz, oczekując tego, co zwykło oferować współczesne kino z gatunku surwiwalu, może czuć się zaskoczony. Poza tym też, nie ma co ukrywać, po prostu taka była to historia – bez ubarwień, bez upiększeń, bez nadęcia i patosu. A przez to, na swój sposób, jest ciekawa.
“Na głębinie” to nie kino ambitne, ani wybitne. Ale zarazem jest to dość interesujący obraz, czy też interesujący przypadek w dziejach ludzkości, który został całkiem sprawnie opowiedziany. Nawet jeśli nie dzieje się tutaj dużo, przez brak dłużyzn ogląda się to dobrze. Nie zdąży znudzić, a zdąży całkiem zaciekawić.
Przeczytaj też:
Lubisz kino islandzkie? Może zainteresuje Cię jeszcze serial „W pułapce”.